Witaj na mojej stronie
- Szczegóły
- Kategoria: Bez kategorii
- Opublikowano: środa, 08, styczeń 2020 07:53
- Super User
- Odsłony: 164
Witaj!
Strona ukazuje pomysły na podróże, relacje z nich, a także różne ciekawostki.
Witaj!
Strona ukazuje pomysły na podróże, relacje z nich, a także różne ciekawostki.
Większość z nas nie spędza w podroży większości swojego życia. To raczej momenty, które pozwalają nam oderwać się od codzienności. Momenty, które lubimy wspominać przy pomocy zdjęć, filmów i innych “przypominaczy” 🙂
Są też i tacy, którym o podróżach przypomina tatuaż. Są małe i dyskretne, klasyczne czarne, lub wielokolorowe. Takie, które zakrywają małą partię ciała i te gigantyczne.
Edyta Bartosiewicz w jednej ze swoich piosenek śpiewa: “Tatuaż zdobi twoją pierś. I w twojej głowie pełno tatuaży”.
Zanim zdecydujemy się na wybór tego najlepszego, najbardziej oddającego nasze wnętrze, osobowość, nierzadko mijają nie tylko dni, czy tygodnie, ale i miesiące, czy lata.
Po publikacji posta na Facebooku pokazującego kilka fajnych propozycji ozdobienia swojego ciała, bardzo szybko zareagowaliście na nie. Okazało się, że ten temat bardzo Was zainteresował.
Dlatego zrobiłem rozeznanie w tej sprawie i chciałem Wam przedstawić 10 + 1 gratis 😉 moim zdaniem najciekawszych propozycji tych bardziej i mniej znanych tatuatorów. Jedno jest pewne, nie można im odmówić talentu, a tym którzy się zdecydują przenieść te dzieła sztuki na własne ciało, często- odwagi 🙂
Dajcie znać w komentarzach, które z prezentowanych prac szczególnie się Wam spodobały, albo jakie sami znaleźliście dla siebie i uważacie, że są jedyne w swoim rodzaju. No to zaczynamy 🙂
#1
Pierwsza jest propozycja z Instagramowego konta Maptatoo. Motyw konturów mapy świata jest jednym z najczęściej pojawiających się wyborów na naszych ciałach.
#2
Czasami jednak, tak jak w przypadku poniższego tatuażu, świetnie połączono talent z oryginalnym pomysłem. Stopy, bardzo czułe na zabieg tatuowania, częściej wybierane są przez kobiety, żeby zaprezentować swoje poczucie estetyki. W mojej ocenie bardzo udane dzieło Balazsca.
#3
I kolejny przykład, znowu wykonany na pięknych, damskich stópkach. Idealnie połączone z rzemykami w wydaniu prezentowanym na Intagramie.
#4
Nie tylko małe tatuaże znajdziemy na ciałach podróżników. Łączenie mapy świata z motywami kwiatowymi daje świetny efekt, tak jak w przypadku prezentowanym przez Popsugar.
#5
I jeszcze raz ładne kwiatki 🙂 Pięknie pokazała je Luiza .
#6
Oryginalnym rozwiązaniem jest przedstawienie pieczątek paszportowych w formie podskórnej. I jeszcze do tego ten kształt serca dumnie prezentowany przez fathomwaytogo.
#7
Chcecie jeszcze bardziej oryginalnie? Proszę bardzo 🙂 Bang Bang Tatoos robią świetna robotę.
#8
Były już dłonie, ramiona i stopy, naturalnie dużym zainteresowaniem cieszą się też kark i plecy. Kolejnym popularnym tematem jest, pokazywana w różnych wariantach- róża wiatrów. Więcej na dreadpics.
#9
I pora na “prace wielkopowierzchniowe”. Stworzenie takiego dzieła zajmuje z pewnością dużo czasu, ale efekt powala. Takich placów nie można zbyt często zasłaniać. Chodzące dzieło sztuki. Zajrzyjcie po więcej na strangeris.deviantart
#10
Przedostatnia propozycja bardzo się wyróżnia. Nie ma tu zabawy kolorem. Jest za to zabawa kształtem. Przyznaję, że nigdy wcześniej nie widziałem takiego efektu. To taki trochę tatuaż dla niewidomych i nie tylko.
#11
I propozycja dla konkretnych hardcore’owców. Ciekawe czy w razie zgubienia paszportu, te wersja będzie honorowana. Tylko gdzie tu przybić pieczątkę ? 😉 Pytanie zna zapewne autor strony, Oddy.
Jak się zabrać do planowania tanich podróży?
Na początku wyjaśnię, że są to sposoby, z których sam korzystam lub korzystali moi znajomi podróżnicy. Znajdziecie się moje subiektywne opinie, ale oparte na sprawdzonych rozwiązaniach.
Warto zauważyć, że większość z opisanych poniżej porad bazuje na przyjęciu, że jesteśmy gotowi w miarę szybko podjąć decyzję o wyjeździe. W dzisiejszych czasach kiedy informacje przekazywane są w mgnieniu oka, obowiązuje zasada: „Kto pierwszy ten lepszy” Przewoźnik tak jak i hotelarz czy inna firma proponująca promocyjne ceny nie da możliwości skorzystania z niej wszystkim tylko zazwyczaj kilku pierwszym osobom.
Oto garść praktycznych informacji:
LOTY:
W większość przypadków opieram się na „gotowcach” wyszukanych i wrzuconych przez innych podróżników na takie strony jak:
www.fly4free.pl
www.loter.pl
www.mlecznepodroze.pl
www.gdziewyjechac.pl
To są moje 4 główne strony, które odwiedzam codziennie i które, co jeszcze ważniejsze subskrybuję oraz obserwuję ich funpaga’e na Facebooku
oraz zagraniczny ale niezwykle przydatne:
www.holidaypirates.com
www.pelikan.cz
Od pewnego czasu korzystam również ze świetnej, polskojęzycznej strony Azair.
Jest to dobre rozwiązanie dla tych, który sporo latają. Aplikacja jest bardzo prosta i co ważne wyszukuje po zadanych oczekiwanych parametrów oferty ok. 44 przewoźników. Jego zaletą jest możliwość zadania bardzo przydatnych zapytań, np. z Polski (dowolne lotnisko) do „Gdziekolwiek“. Jeśli więc w danym czasie macie trochę czasu, ale niesprecyzowany kierunek, jest to dobre narzędzie do wyszukiwania. Jedna z ciekawych opcje jest również możliwość zaznaczenia „Nie mam nic przeciwko nocowaniu na lotnisku”, co pozwala na szerszy obszar wyszukiwań o wyloty następnego dnia.
Narzędziem używanym przez bardziej zaawansowanych użytkowników jest Matrix dostępny pod adresem:
www.matrix.itasoftware.com
Ten zaawansowany system wyszukiwania okazuje się niezbędnym narzędziem do tras klasycznymi liniami lotniczymi. Każdy kasjer lotniczy przyzna, że dobra znajomość kilku zaawansowanych zasad korzystania z aplikacji może przynieść duże oszczędności kwotowe w znalezionej cenie przelotu.
Do zakupu lotów najlepiej korzystać z:
www.kayak.com
www.lowcylotow.pl
TRANSPORT NAZIEMNY:
Od czasu pojawiania się Polskiego Busa jak grzyby po deszczu zaczęły wojować na naszym rynku oferty przejazdów już nawet od 1 zł. Przykłady? Przewoźnik www.neobus.pl ,www.muszkieter.pl , www.simpleexpress.eu (od 12 zł), czy kolejowy Interregio.
Jestem pewien, że przy odrobinie chęci można ułożyć ciekawą siatkę połączeń po Polsce i nawet na granicę (szczególnie Berlin, Praga, Wiedeń) za niewielkie pieniądze. Zapisując się np. na newsletter Polskibus.com rekomenduję podjęcie szybkiej decyzji, kiedy otrzymacie informacje o wrzuceniu do systemu rezerwacyjnego kolejnej puli biletów na następny odblokowany okres rezerwacji.
NOCLEGI:
Tu mamy bardzo szerokie pole wyboru.
Pomocne są na pewno portale służące do wyszukiwania noclegów. Najbardziej sensownym w moim odczuciu jest hotelscombined, który można nazwać prawdziwa multiwyszukiwarką. Łączy w sobie jednoczesne wyszukiwanie na takich dużych portalach jak Booking.com, Experia, Agoda, Hotels.com, Venere, Hostelbookers itp.
Korzystam również z hostelsclub.com
Prawda jest jednak taka, że jednym z najlepszych sposobów na nocleg jest portal couchsurfing.com (CS). Warto jednak podkreślić, że nie należy traktować tego portalu jako tylko i wyłącznie spania za free. Jest to społeczność ludzi, dla których zazwyczaj podróże to styl życia, bardzo otwartych na poznawanie nowych ludzi. Rejestrując się na CS warto zadbać o dokładny opis swojego profilu. Na pewno chętniej każdy z nas przenocuje lub oprowadzi po swoim rodzinnym mieście ciekawą osobę, która ma coś sobą do zaoferowania w sensie niematerialnym. Kogoś, kto poszerzy nasze horyzonty.
Odpowiednikiem CS dla podróżujących rowerami jest pl.warmshowers.org zrzeszająca prawie 40 tys. użytkowników, w tym niemalże 23 tys. aktywnych gospodarzy. Z czasem jednak powoli traci na popularności.
Jakiś czas temu pojawiły się dodatkowe ciekawe rozwiązania w postaci dwóch stron internetowych. Mam na myśli Airbnb oraz tożsame Wimdu czy nawet 9flats. Jeśli chcecie uzyskać 100 zł na nocleg z Airbnb, a nie korzystaliście jeszcze z tej zniżki skorzystajcie z mojego polecenia. Zniżkę i jej warunki znajdziesz TUTAJ. Na prawdę warto. Sam z niej korzystałem za pierwszym razem. Działają one na podobnej zasadzie. Jest to portal pośredniczący w wynajmie całych mieszkań lub pokoi od osób prywatnych.
W kilku przypadkach warto wziąć pod uwagę nocowanie na lotnisku. Jest tak szczególnie wtedy, kiedy udało nam się znaleźć składak lotów szczególnie nas interesujący, ale wylot na kolejny jego odcinek albo jest za krótki między przylotem z jednego miejsca na drugi, albo jest w nocy a wylot z samego rana.
Podróżnicy, którzy już korzystali nie raz z takiej formy noclegu wiedzą, że nie jest to nic bardzo hardcore‘owego.
Praktyczne porady znajdziecie na Sleeping in airports
KSIĄŻKI I INNE PUBLIKACJE:
Na rynku mamy do dyspozycji bardzo dużo publikacji dotyczących podroży, zarówno takich, które są poradnikami, oraz tych, które zawierają relacje z odbytych podróży. Poniżej znajdziecie te pozycje, które miałem okazje przeczytać i serdecznie je polecam:
“Heban” Ryszard Kapuściński ( to już klasyka)
“Paragon z podróży. Poradnik taniego podróżowania” – Patryk Świątek, Bartłomiej Szaro
“Sztuka Podróżowania” Pałkiewicz Jacek
“Przekroczyć horyzont” Martyna Wojciechowska
“Prowadził nas los” – Kinga i Chopin ( o 5 letniej wyprawie autostopowej po świecie 2 podróżników)
” Wspaniałe podróże na każda kieszeń” Tadeusz Chudecki
” Busem przez świat ” Karol Lewandowski ( dla tych których fascynuje podróżowanie z paczka znajomych busem po świecie)
“126 dni na kanapie. Motocyklem dookoła świata.” Tomasz Gorazdowski
i serie książek podróżniczych Wojciecha Cejrowskiego, Beaty Pawlikowskiej.
FILMY:
” Wszystko za życie” (Into the Wild) reż: Sean Penn
” 7 lat w Tybecie” reż: Jean-Jacques Annaud
” W chmurach” reż: Jason Reitman
” Spotkania na krańcach świata” reż: Werner Herzog
” Jedz, módl się , kochaj” reż: Ryan Murphy
Dodatkowe rady:
Jeśli to tylko możliwe warto zaprzyjaźnić się z innymi ludźmi, dla których podróżowanie jest pasją. Świetną okazję do tego stwarzają lokalne spotkania Couch Surfingu w Twoim mieście. W każdym większym mieście takie spotkania się odbywają regularnie.
Bardzo pozytywne są również spotkania, na których występują prelegenci opowiadający o swoich wojażach. Są okazją do nakręcenia się na własne podróże i zdobycia praktycznych informacji. Sam korzystam z Kontynenty- Lubelskie Spotkania Podróżnicze i bardzo je sobie cenię.
„Wszystko się zgadza, tylko, to bilet na przejazd jutro, nie dzisiaj”. Stałem osłupiały, w połowie moknąc na deszczu, a w połowie w środku autokaru Polskiego Busa. No tak, nawet numer biletu ewidentnie udowadniał, że się pomyliłem. Miałem jechać 2 grudnia, a był 1 grudnia. „Może Pan jeszcze kupić bilet na dworcu i jechać z nami”.
Miałem duży bagaż i nawet nie chciało mi się już w tym deszczu wracać z nim do domu. Kupiłem bilet, zadzwoniłem do koleżanki z informacją, że będę jeszcze dzisiaj i wyjechałem z Lublina do Warszawy.
W związku z jednym ponadprogramowym dniem postanowiłem tak poukładać swoje plany, żeby odwiedzić, już dawno zaplanowane Muzeum Historii Żydów Polskich. Nie pamiętałem tylko, którego dnia wejście do niego jest bezpłatne. Internet szybko potwierdził, że to każdy czwartek. Był to więc czwartek, przed planowanym wyjazdem, który miał na celu znaleźć odpowiedź na pytanie Co zwiedzić w Tallinie ?
Budynek jest ogromny, nic więc dziwnego, że spędziłem w nim o wiele więcej czasu niż planowałem. A jest co zwiedzać. Od czasu wydania decyzji o budowie tego miejsca do jego otwarcia w 2005 r. minęło ok. 10 lat. Fundusze pochodziły głównie od osób prywatnych i fundacji z USA, Niemiec, Wielkiej Brytanii i Polski.
Po oddaniu kurtki w szatni i odebraniu bezpłatnego biletu wypożyczyłem audio przewodnik wystawy stałej po polsku (10 zł), który każdemu bardzo polecam. Dowiedziałem się też, że mogę wybrać opcję zwiedzania wystawy stałej oraz czasowej. Tego dnia odwiedzało to miejsce mnóstwo młodzieży szkolnej, która mniej lub bardziej zainteresowana wizytą w tym miejscu, skutecznie rozpraszałaby bez audio przewodnika, uwagę.
Jeszcze przez zwiedzaniem, dowiedziałem się, że zajmie ono ok. 2 godzin. Jak się okazało na koniec, zajęło mi to o wiele więcej czasu.
Całe mnóstwo tu informacji o judaikach, ich historii w Polsce i za granicą. Można tu poznać przeszłość i współczesną kulturę żydowską. To dobra okazja żeby zmierzyć się ze stereotypami.
Historia pokazana jest chronologicznie, od czasów Mieszka I do dzisiejszych.
Trasa zaczyna się od Galerii Las – wyznacza początek przygody z wystawą główną, jest zaproszeniem do wędrówki po tysiącletniej historii polskich Żydów. Dlatego widać go już z mostu, którym zwiedzający wchodzą do holu głównego muzeum. Las jako jedyna galeria nie jest twardo osadzony w faktach historycznych i w metaforyczny sposób przygotowuje gości muzeum do zetknięcia się z opowieścią o wydarzeniach sprzed wieków.
W Lesie opowiadamy legendy o przybyciu i osiedleniu się Żydów w „kraju Mieszka”, w tym przepiękną legendę Po-lin, której zawdzięczamy nazwę Polski w języku hebrajskim.
Z początku żydowscy osadnicy tworzyli małe skupiska w pobliżu grodów, by z czasem osiedlić się w miastach.
Władcy, którzy modernizowali gospodarkę kraju, z radością witali przybywających do Polski Żydów.
Poniższa relacja z podróży po zachodniej części Algarve jest jedną z dwóch części poświęconej całemu południowemu wybrzeżu Portugalii. Jeśli nie miałeś okazji przeczytać o wschodniej części Algarve, zapraszam do tego artykułu na blogu. Poczytaj również o stolicy regionu- Faro i najbliższej okolicy. Koniecznie odwiedź również fascynującą Lizbonę.
Algarve to fascynujący region Portugalii. Warto przekonać się o tym osobiście. Jeśli jednak dopiero przygotowujesz się do podróży w to miejsce, sprawdź, które miejsca szczególnie warto zobaczyć. W pierwszej części, traktującej o wschodnim Algarve, mieliście już okazje przekonać się, dlaczego warto i gdzie wypożyczyć samochód. Poznaliście również koszty. Teraz pora wybrać się w cześć leżącą na zachód od Faro.
Droga na do samego przylądka Cabo de São Vicente jest bardzo przyjemna. Jednak ze względu na tak wiele miejsc, które po drodze warto zobaczyć, doradzam zrobienie sobie przerwy na nocleg, np. tak jak my w Lagos. Nie ma sensu gnać, jeśli tylko pozwoli Wam czas, podzielcie tę podróż na 2 dni. To moim zdaniem najbardziej optymalne rozwiązanie.
Wybieracie się na zwiedzanie zachodniej części Algarve z Faro? Doskonałym miejscem na nocleg może się okazać Lagos. My korzystaliśmy z wygodnego i względnie taniego noclegu w apartamencie rezerwowanym przez Airbnb. Sam apartament Fortunata jest fajnie położony na wzgórzu, wchodzi w skład Marina Park i oferuje dostęp do dużego, wspólnego basenu. Nam to miejsce przypadło do gustu. A przy tej okazji i Wy możecie skorzystać z fajnej promocji obniżki pierwszej rezerwacji przez Airbnb. Szczegóły w linku poniżej 🙂
Możecie też wyszukać najbardziej odpowiadający Wam nocleg przez Booking.com
Wyjeżdżamy z Faro wczesnym rankiem, aby już po kilkunastu kilometrach dotrzeć do niewielkiej miejscowości Almancil. Zatrzymujemy się tu tylko w jednym miejscu, przepięknym kościele São Lourenço, wewnątrz którego wyłożone jest niezwykłymi, niebieskimi płytkami azulejos. Nazwa tych cienkich, ceramicznych płytek, najczęściej kwadratowych, pokrytych nieprzepuszczalnym i błyszczącym szkliwem, wywodzi się prawdopodobnie od słowa azul, oznaczającego kolor niebieski. Co ciekawe, kościół z zewnątrz wygląda dość niepozornie, jednak w środku od razu przyciąga uwagę. Wejście jest płatne (symboliczne 1 €). Niestety nie można rozbić wewnątrz zdjęć.
Najbardziej popularną miejscowością turystyczną na całym Algarve jest prawdopodobnie Albufeira. Ci z Was, którzy chcieliby się tu dostać z Faro pociągiem, muszą wiedzieć, że najbliższa stacja kolejowa znajduje się ok. 7 km od centrum, w Ferreiras. Tutaj musielibyśmy przesiąść się w autobus jadący do miasta. Jest to mało komfortowy sposób podróży, stąd też warto rozważyć wspomniany wcześniej wynajem samochodu. Algarve jest tak bardzo turystyczne, jak tylko można to sobie wyobrazić. Centrum miasta nie różni się w zasadzie niczym od każdego innego kurortu turystycznego.
Trzeba przyznać, że nie będą się tu nudzili Ci, którzy lubią konkretnie poimprezować. Mnóstwo klubów i barów, dyskotek powoduje, że niekoniecznie dobrze będą się tu czuli Ci, którzy szukają spokoju. Plaża jest bardzo szeroka. Mam na myśli główną, miejską plażę Pescadores. Całe piaszczyste pasmo nad oceanem ma ok 2 km. Miejsca więc powinno wystarczy dla wszystkich, choć w szczycie sezonu bywa tu tłoczno. Warto wiedzieć, że Albufeira ma zróżnicowane ukształtowanie terenu. Chcąc trochę lepiej ją poznać, zwiedzając pieszo, trzeba liczyć się z tym, że nie jest to płaski teren. Nas najbardziej interesowały miejsca blisko natury, dlatego w tym mieście nie zagościliśmy zbyt długo.
W końcu docieramy do miejsca, które od razu nam się spodobało. Zostawiamy samochód na dużym, bezpłatnym parkingu, znajdującym się kilkaset metrów od naszego celu. Położenie plaży Benagil jest charakterystyczne dla tej części wybrzeża. Schowana nieco, zasłonięta otaczającymi ją, wysokimi klifami, prezentuje się najlepiej od strony oceanu. Na samej plaży nie brak turystów, mimo to warto wpaść tu choćby na trochę. Mam tu przyjemne deja vu z ostatniej podróży do Eilatu. Te piękne plaże i błogi odpoczynek. Tego mi było trzeba.
Naszym głównym celem było skorzystanie z łodzi płynącej do słynnej groty Algar de Benagil. Według brytyjskiego dziennika “The Guardian” jest to jedna z dziesięciu najpiękniejszych jaskiń na świecie. Nie jest to jednak tania przyjemność. Aby tam dotrzeć, można wykupić rejs łodzią. Kosztuje to 20 €/os. Alternatywą jest wypożyczenie kajaka- cena to 20 € za 2 osoby/ 1 godzinę.
Okazuje się, że jest długa kolejka chętnych i musielibyśmy poczekać ok 3 godzin. Nie mamy tyle czasu. Możemy też zdecydować się na rejs z położonego nieco dalej Portimao- koszt 30 €/os- czas wycieczki ok. 2 godziny. Aby nie spędzić za dużo czasu na samej plaży, wspinam się po okolicznych skałach, z których rozpościera się fajny widok nie tylko na sama plażę, ale też i na jedną z pobliskich jaskiń (to nie Algar de Benagil).
Porada: Dosłownie kilkanaście metrów od parkingu na którym zostawicie samochód, kierujcie się w stronę oceanu, ścieżką obok krzaków. Dojdziecie na klif, z którego rozpościera się świetny widok na znajdująca się poniżej plaże i jej okolice. Idąc dalej w lewą stronę, powinniśmy dojść do górnej części jaskini Algar de Benagil.
Otoczona ze wszystkich stron skałami plaża, zachwyca swoim klimatem i urokiem. Miejsce to jest znane również jako „Plaża przemytników”. Aby do niej dotrzeć, trzeba zejść w miarę łagodnymi schodami, a potem przez wykuty 30 metrowy tunel. Kolejna atrakcja to schodki wykute w pionowej skale. Co odważniejsi skaczą stamtąd do wody. W czerwcu nie było aż tak wielu turystów.
Portimão leży zaledwie 15 km od Benagil. Jest po Faro, drugim co do wielkości miastem w całej prowincji Algarve. Zatoka wdziera się tu w postaci rzeki Arade, dzieląc miasto na dwie części. Zanim przejedziemy mostem na drugą stronę, zatrzymujemy się na chwilę na jednym z parkingów przy zamku São João do Arade. Leży na końcu niewielkiej i chyba mało popularnej plaży Praia da Angrinha.
Zatrzymujemy się też na parkingu w TYM miejscu, aby przyjrzeć się uroczemu miasteczku z drugiego brzegu. Na popularną plażę Praia da Rocha i sąsiadującą z nią marinę zaglądamy tylko na chwilę, bo goni nas czas. Warto jednak wiedzieć, że to największa wśród tutejszych plaż. W okolicy znajduje się sporo pól golfowych, co na wybrzeżu Algarve nie jest rzadkością.
Z racji swojego położenia miasto to znane jest również z doskonałych owoców morza. Jeśli więc wystarczy Wam czasu, pomyślcie o tym, aby zatrzymać się w którymś z tutejszych małych, nadbrzeżnych lokali. Podobno szczególnie smaczne są te zlokalizowane w okolicach mostu i nad samym brzegiem widocznym na zdjęciu poniżej.
Aż nie chce się wierzyć, że miasto to zostało założone już w I tysiącleciu p.n.e. przez Celtów. Obecnie jest tak bardzo turystyczną miejscowością, że trudno byłoby szukać śladów tak odległej historii. Z resztą, większość gości przyjeżdża tu aby skorzystać po prostu z dobrej pogody. Lagos jest dość wietrznym miastem, szczególnie w rejonach nad samym brzegiem i na wzniesieniach. My rezerwujemy apartament przez Airbnb w jednym z najwyższych punktów miasta. Jest to kompleks apartamentów z dostępem do przyjemnego basenu i znajdującego się przy nim baru. Więcej informacji na początku artykułu.
Lagos to głównie piękne krajobrazowo miejscówki, w tym plaże. Jakieś 2 km od centrum miasta znajduje się Ponta da Piedade (port. Przylądek Miłosierdzia), jednego z najpiękniejszych punktów widokowych w okolicy. Proponuję podjechać maksymalnie blisko pod latarnię morską. Może być problem z zaparkowaniem samochodu, więc stajemy tam, gdzie będzie miejsce 🙂 Parking jest bezpłatny. Przylądek Miłosierdzia składa się z kilku formacji typu klifowego, sięgających nawet do 20 metrów wysokości. Część wystaje sponad powierzchni krystalicznie czystej wody Atlantyku.
Pomiędzy nimi znajdują się maleńkie plaże. Ponta da Piedade, znajduje się między dwiema z nich: Porto de Mos oraz Dona Ana. Od strony latarni morskiej można zejść po stromych schodach wykutych w zboczach. Warto mieć na sobie wygodne buty. Możliwy jest także dostęp od strony morza łodzią – Ci którzy z tej opcji skorzystali, bardzo ją polecają. Kosztuje średnio 20 euro/os i trwa ok 40 minut.
Jest też opcja skorzystania z opcji kajakowej lub SUP (Stand Up Paddle). Za 30 €/os mamy 2,5 godziny na zwiedzanie w grupie kilku kajaków z przewodnikiem. Więcej informacji znajdziesz TUTAJ.
Jeśli szukamy większej przestrzeni, wsiadamy w samochód i podjeżdżamy niedaleko na parking pod plażę Dona Ana. To chyba największa plaża w całym Lagos. Tutejszy parking, znajdujący się bezpośrednio przy zejściu na plażę, jest również bezpłatny. To miejsce idealne dla rodzin z dziećmi. W najbliższej okolicy znajdują się sklepy spożywcze. Sporo tu również dobrych, niewielkich restauracji.
Prowadzi nas do nich droga przez miejscowość Vila do Bispo. Musicie przygotować się tu jednak na bardzo mocne wiatry. Nic dziwnego, że tę okolicę upodobali sobie surferzy. To prawdziwy raj dla outsiderów, lubiących niezależność i bliski kontakt z przyrodą. Do tego spora dawka adrenaliny związana ze sportem wodnym. Coś pięknego. koniecznie dojedźcie do końca trasy. Pod koniec asfalt zamieni się w drogę żwirową. Mimo to warto!
Co prawda trafiliśmy tym razem na nieco gorszą pogodę, obowiązywał zakaz kąpieli w oceanie a fale wyglądały dość niebezpiecznie. W oddali widać było gęstą mgłę. Całość robiła dość mroczny efekt. W tym miejscu uruchomiła się we mnie jakaś trudna do opisania tęsknota za pierwotną wręcz potrzebą wolności. Nigdy wcześniej nie myślałem o surfingu jako sporcie dla siebie. Jednak tutaj to się zmieniło. Poczułem jak niesamowicie byłoby przyjechać tu kiedyś właśnie po to, aby spróbować swoich sił na desce.
Poniżej przedstawiam Wam relację z imprezy turystycznej, w której miałem przyjemność uczestniczyć. Był to zimowy wyjazd z OneFun na narty/deskę do Nendaz w regionie 4 Doliny, w Szwajcarii. Sprawdźcie, dlaczego uważam, że to idealna oferta dla singli i osób bez grupy.
Miałem dłuższą przerwę od jazdy na nartach. Dłuższa przerwa to mało powiedziane. Wynosiła kilka dobrych lat. Chciałem pojechać za granicę, nie martwiąc się o warunki na stoku. Kiedy byłem jeszcze nastolatkiem, jeździliśmy z tatą i bratem głównie do Austrii. Tym razem chciałem porównać, czy fun z jazdy w innym rejonie alpejskim będzie co najmniej taki sam, jak w miejscu, które już znałem sprzed lat.
One Fun w swojej ofercie (wciąż rozbudowywanej) ma świetne kierunki. Takie pewniaki jak włoskie Livinio, austriacki Stubai czy Tyrol, Kaukaz gruziński czy szwajcarskie Cztery doliny to dopiero początek. Ja zdecydowałem się wybrać z organizatorem do szwajcarskiego 4 Valles (największy region narciarski w Szwajcarii, trzeci w Europie!), a dokładniej do Nendaz. W One Fun najbardziej spodobała mi się oferta dostosowana do moich potrzeb. Okazało się, że osób takich jak ja, singli, podróżujących zazwyczaj w pojedynkę, jest bardzo dużo. Ile razy próbowałem znaleźć wśród swoich znajomych jeżdżących na nartach, takich, z którymi mógłbym zgrać wspólnie terminy wyjazdu. Ciężki temat. Dlatego szukałem oferty dla osób bez grupy. I tak trafiłem na One Fun. Dodatkowym plusem była informacja przedstawiona na stronie organizatora, który zapewniał, że 60 % wszystkich uczestników to ludzie w wieku 31-41 lat. I to bardzo mi odpowiadało.
Podróż komfortowym autokarem rozpoczęliśmy w Warszawie. Drugi wyjeżdżał z Częstochowy. Po sprawnym zapakowaniu naszych bagaży, wyruszyliśmy w kierunku Szwajcarii. Następnego dnia w godzinach popołudniowych dotarliśmy na miejsce. Po drodze mega widoki, im bliżej celu, tym lepsze. I przy okazji to co najważniejsze. Im wyżej, tym więcej śniegu. Kolejne dni mieliśmy okazję spędzać w *** apartamentach typu chalet w typowo alpejskim stylu położona w Nendaz, na wysokości 1 400 m n.p.m. Wyremontowane w 2009 roku obiekty, oprócz świeżego wyglądu i dwóch łazienek w każdym apartamencie, mają jeden niewątpliwy atut. Są położone praktycznie na stoku i można do nich zjechać na nartach (prawdziwy ski-in i ski-out).
Apartamenty, mające powierzchnię ok. 50 mkw są czyste, ładnie urządzone, posiadają w pełni wyposażoną kuchnię. Oprócz 2 sypialni (2 pojedyncze łóżka 1-osobowe w każdym), do dyspozycji gości jest salon z częścią jadalną i TV, 2 łazienki oraz balkon. W budynku można korzystać z bezpłatnego, bezprzewodowego dostępu do Internetu.
Sama miejscowość Nendaz znajduje się w centrum regionu Wallis, na płaskowyżu. To sprawia, że roztacza się wokół niego fantastyczny widok na Alpy Berneńskie, Pennińskie i Wadtlandzkie. Zimą oferuje wszystko, czego tylko mogą zapragnąć entuzjaści sportów: Nendaz leży w samym sercu regionu narciarskiego Cztery Doliny z 92 wyciągami. Słońce świeci tu tyle samo dni, ile na Francuskiej Riwierze. W marcu odbywają się tu najsłynniejsze zawody freerajdow, z cyklu Freeride World Tour.
Do centrum Nendaz, w którym znajdują się sklepy, restauracje czy puby dzieli nas 5 minut spacerem.
Ale nie po to przyjechaliśmy, aby spędzać cały dzień w apartamencie. Dlatego każdego dnia, po śniadaniu, zaczynaliśmy nasze białe szaleństwo. Trzeba wiedzieć, że cały obszar 4 Dolin to ponad 400 km tras zjazdowych! Dla mnie już sama ta liczba była nie do ogarnięcia. I pomyśleć, że jeszcze kilka dni przed wyjazdem z Polski, rozgrzewałem się na stoku, który ma zaledwie 420 metrów! Duża zmiana 🙂 Wiedziałem, że z nartami nie ma żartów, dlatego codziennie na stoku, razem z instruktorem i innymi uczestnikami wyjazdu, zaczynaliśmy od rozgrzewki.
Skoro o instruktorach mowa… Faceci zazwyczaj mają tendencje do przeceniania swoich umiejętności i zaniżania potrzeb w zakresie nauki. Tak samo było ze mną. One Fun zapewnia w cenie wyjazdu opiekę wykwalifikowanych instruktorów narciarstwa. W swoich własnych oczach wydawało mi się, że po tylu latach jeżdżenia na nartach nie będę potrzebował ich pomocy. I to mimo tak długiej przerwy w uprawianiu tego sportu. Już pierwszego dnia zostałem (po wstępnej ocenie umiejętności na stoku) zakwalifikowany do grupy zaawansowanej. I na tym skończyła się moja pewność siebie.
Kolejne dni, w trakcie których korzystałem z przekazywanej nam wiedzy, wprowadziły do mojej głowy zupełnie inny obraz tego, czym jest poprawna jazda na nartach. Brzmi jak przesada, ale było to prawdziwe odkrycie. Z każdym dniem nowo poznane techniki przekształcały się z męczarni wynikającej z ich wykonywania, w czystą przyjemność.
Każdy z instruktorów zadbał o to, aby zarejestrować w formie wideo naszą technikę jazdy i postępy, aby potem je z nami omówić. Bardzo polecam taką metodę nauki. Warto spojrzeć na swój styl z innej perspektywy i przyjąć tak samo pochwały jak i konstruktywne wskazówki czy wręcz korektę błędów.
Do dyspozycji wszystkich uczestników mieliśmy skipass uprawniający do korzystania z licznych wyciągów. Naliczyłem kilkanaście, które w trakcie pobytu stały się moimi ulubionymi. A do dyspozycji są nie tylko wygodne gondole, ale również wyciągi krzesełkowe (w tym zadaszone), liczne orczyki a dla najmłodszych i stawiających swoje pierwsze kroki w tym sporcie, także taśmy i mini orczyki. A najlepsze jest to, że dzięki skipassowi działającym na zasadzie karty zbliżeniowej, nie było nawet konieczności wyjmowania jej przy każdym przejściu przez bramkę. Jeśli karnet mieliśmy w kurtce, system skanował go i sprawnie przepuszczał dalej.
Trasy są zróżnicowane pod względem trudności. Mamy więc do wyboru trochę zielonych, sporo niebieskich, najwięcej czerwonych, jak i czarne – dla najbardziej wytrawnych narciarzy i snowboardzistów. Region Nendaz jest świetnie skomunikowany z bliźniaczym, nieco mniejszym Siviez. Możemy tam dotrzeć w wygodny sposób, bezpłatnym skibusem, kursującym co ok. 20 minut lub wyciągami. Ich rozplanowanie na mapie jest bardzo precyzyjne i idealnie dostosowane do potrzeb fanów białego puchu.
W razie potrzeby włączane są armatki śnieżne, choć przez cały czas naszego pobytu pokrywa śnieżna na wszystkich stokach była idealnie pokryta naturalnym śniegiem. Po obfitych opadach, dodatkowo doskonale wyrównana ratrakiem.
Zaskoczyło mnie to, że przy większych stacjach wyciągów dostępne było bezpłatne wifi. Kiedy tylko przyszła nam na to ochota, mogliśmy korzystać ze smacznych przekąsek czy napojów bezpośrednio na stoku. Takich miejsc znajdziemy na tym terenie co najmniej kilka.
Polecam szczególnie w słoneczne dni skorzystać z komfortowych leżaków na jednym ze szczytów. Nie ma nic przyjemniejszego niż połączenie aktywności sportowej z chwilą odpoczynku i opalania się w trakcie dobrej pogody. Jak pokazują zamieszczone w tej relacji zdjęcia, przez dużą część pobytu, właśnie z takiej korzystaliśmy. Niech słońce Was nie zmyli. Temperatura poniżej zera. Jak widać na zdjęciu poniżej, niektórzy postanowili porządnie się opatulić 😉
Każdy z uczestników wyjazdu miał możliwość wykupienia dodatkowo pakietu obiadokolacji. Koszt niewielki w porównaniu z cenami w tamtejszych restauracjach. Zaledwie 240 zł i mamy 6 dwudaniowych porcji, przygotowywanych codziennie na świeżo przez kucharza z Polski. Wszystkie dania przygotowywane były przez Kamila od podstaw, a dzięki jego talentowi kulinarnemu, każdy miał okazję nie tylko smacznie, ale i porządnie się najeść. A to szczególnie ważne po całym dniu na stoku.
Na temat tego, skąd brać pieniądze na podróże napisano już bardzo wiele.
Pytanie to pojawiało się często ze strony moich znajomych, którzy są bardziej czytelnikami relacji z podróży niż aktywnymi turystami. Faktycznie podejrzana sprawa- pracuje tak samo, jak my, a co chwile gdzieś jeździ, na pewno nie raz myśleli. I skąd bierze na to wszystko czas?
Jednym z najlepszych podcastów, które miałem okazje wysłuchać na temat możliwości dorabiania sobie do swojej stałej pensji znalazłem na moim ulubionym blogu Michała Szafrańskiego jakoszczedzacpieniadze.pl
Blog genialny. Serdecznie polecam. Podcast znajdziecie TUTAJ.
A jak to jest w moim przypadku. Moi znajomi wiedzą, że moje życie zawodowe było zróżnicowane. Pracowałem w call center jednego z telekomów na typowej „słuchawce”, obsługując w sumie przez kilka lat połączenia przychodzące, miałem okazję pracować również w salonie sprzedaży tego operatora, jak i tyć trenerem sprzedaży. Za każdym razem mój grafik w pracy mógł być na tyle elastyczny, żeby znaleźć czas na podróże. Większość z nich, jak wynika z relacji zawartych na moim blogu, była krótka, maksymalnie kilkudniowa. Nie wymagała więc specjalnych akrobacji w zmianach grafikowych 🙂
Przez długi czas nie myślałem o pracy dodatkowej. Zwykła praca na etacie potrafi zmęczyć. Jednak jeśli masz w głowie coś więcej niż potrzebę odpoczynku przed telewizorem każdego dnia, szukasz dodatkowych okazji.
Chciałem Wam napisać dzisiaj o dwóch z nich, z których korzystam.
O inwentaryzacjach w marketach dowiedziałem się już kilka lat temu, ale podchodziłem do nich bardzo sceptycznie. Kojarzyły mi się z bardzo niskimi stawkami za pracę, uciążliwościami wynikającymi z pory wykonywania zlecenia (noc) oraz towarzystwem pracowników, którym coś w życiu nie wyszło i są wręcz zmuszeni do tej niewolniczej pracy.
Bardzo pozytywnie się rozczarowałem. Zdecydowałem się wziąć udział w jednej inwentaryzacji na próbę. Dotychczas stawki, które pojawiały się na portalach tylu OLX oscylowały w okolicach 6-8zł/godzinę. Pomyślałem, że spróbuję wtedy, kiedy będą wyższe. I tak się stało. Moją pierwsza stawka było 15 zł brutto/h. Pozostałe, aż dotąd wynoszą średnio 13,50/h. Czy to dużo, czy mało, oceńcie sami. Inwentaryzacje prowadzone są zarówno lokalnie na terenie województwa, jak i wyjazdowe. Te drugie często wiążą się z dodatkową premią na poziomie ok 20-25 zł za czas spędzony na dojeździe do miejsca zlecenia. W każdym przypadku dojazd jest realizowany przez agencję pracy ich transportem (autokarem). W przypadku pracy trwającej średnio 7 godzin daje nam to ok. 100 zł brutto (+premia 20 zł na wyjazdowych). Zdarzają się takie wyjazdy, na których popracujemy 4 godziny, ale również i te trwające ok. 9 godzin. Wszystko zależy od wielkości sklepu oraz ilości audytorów.
Przed rozpoczęciem pracy należy wykonać na koszt agencji pracy badania lekarskie. Nie zajmuje to zbyt dużo czasu i jest jednorazowe. W przypadku wykonywania zleceń dla kilku agencji (ja tak robię), badania często należy wykonać dl każdej agencji osobno. Potrzebna jest również aktualna książeczka sanepid. Kiedy już mamy badania, przeszliśmy jakiś rodzaj szkolenia z obsługi skanera (niekiedy są prowadzone w formie filmików online, inne stacjonarnie- w formie 4 godzinnej lub już w sklepie, tuż przed rozpoczęciem pracy), podpisaną umowę zlecenia (najczęściej spotykany rodzaj umowy), wybieramy interesujący nas termin pracy. W branży inwentaryzacyjnej mamy takie firmy, które oferują dosłownie kilka zleceń w miesiącu, są i takie, które proponują kilkanaście. Wybierając np. 3,4 agencje, możemy tak ułożyć sobie grafik, aby niemalże cały czas mieć pracę.
Nadchodzi dzień wyjazdu. Zapewne otrzymamy SMS-em przypomnienie o czasie i miejscu stawienia się na zbiórkę wyjazdową. Czas podróży autokarem jest zróżnicowany i wynosi od 1-3 godzin w jedną stronę. Inwentaryzacje prowadzone są po zamknięciu sklepów (np. Kaufland, Carrefour czy Piotr i Paweł), w większości przypadków zaczynają się ok. 22:00. Po przybyciu na miejsce zostawiamy swoje rzeczy (nie zdziwcie się, jeśli zostaną Wam udostępnione tylko wózki na zakupy jako „mobilne pomieszczenie socjalne”, rzadziej będzie to klasyczna szatnia pracownicza). Pamiętajmy, że w wielu przypadkach do pracy przyjeżdża ok 50-100 osób. Zaplecze sklepu nie pozwala więc na jakieś specjalne warunki.
Każdy pracownik posiada indywidualny identyfikator, który w momencie startu pracy jest skanowany. Pozwoli to określić czas pracy. Warto okleić jeszcze w punkcie obsługi Klienta swoje prywatne zakupy naklejkami skepu, aby nie było wątpliwości, że niczego ze sklepu sobie nie przywłaszczyliśmy 🙂 Cały sklep podzielony jest na kilkaset stref, a znajdujące się na nich produkty należy po kolei przeliczyć. Ważna jest dokładność, ale również szybkość, a służy do tego wspomniany wcześniej skaner. Nie spotkałem się z sytuacją, żeby ktokolwiek był odsuwany od pracy z powodu zbyt wolnego liczenia. Co najwyżej jeśli ktoś drastycznie odbiega od średnich, być może nie jest zapraszany następnym razem. Sam skaner jest urządzeniem bardzo prostym w działaniu i po jednym dniu z pewnością przekonamy się, że nie ma się czego bać 🙂
Do pomocy w trakcie pracy mamy managerów, którzy w razie pytań pomogą, wskazują też kolejne strefy, które należy przeliczyć. Można trafić bardzo dobrze albo bardzo źle, ale zazwyczaj to mieszka stref. Pamiętajmy, że na sklepie zeskanować należy m.in. produktu z lodówek i zamrażarek (tutaj polecam zabrać ze sobą czapkę i rękawiczki), tekstylia (bardzo często panuje tu bałagan i sporo rzeczy jest pomieszanych ze sobą, należy więc skanować je pojedynczo), drobne elementy, duże zestawy produktów w zgrzewkach, ale również przyjemniejsze, jak zupki, przyprawy itp. Co jakiś czas trzeba wysłać zgromadzone na skanerze dane na serwer. Zajmuje to dosłownie chwilę.
W trakcie pracy zazwyczaj organizowana jest przerwa ok. 30 minut, z czego płatne jest 15 minut 😉 Nie zawsze jednak można liczyć na przerwę, nawet jeśli inwentaryzacja trwa 8 godzin. Decyzje podejmuje zawsze organizator audytu.
Pamiętacie, kiedy na początku wspomniałem o wątpliwościach dotyczących tego, kto bierze udział w takich zleceniach? Okazało się, że poznałem tu bardzo wiele ciekawych osób. Każdy pracuje tu z innych powodów i ma inną historię swojego życia. Jest o czym pogadać. Pracują tu zarówno bardzo młodzi ludzie- zazwyczaj studenci, sporo jest obcokrajowców, głównie ze wschodu, osoby starsze dorabiające sobie do emerytury). Chociaż w trakcie pracy nie można ze sobą rozmawiać (jednak jest to praca wymagająca skupienia, a rozmowy mogą rozpraszać) to czas spędzony na dojeździe, oczekiwaniu na powrót (czasami trzeba poczekać nawet 1,5 godziny, aż pozostali skończą pracę), oraz sam powrót, dają okazję do tego, żeby się lepiej poznać. Skład osób wyjeżdżających jest często ten sam. Jest sporo śmiechu, ogólnie pozytywnie. Z czasem zmęczenie daje o sobie znać i w końcu w autokarze większość osób zasypia.
Praca inwentaryzatora (tudzież audytora inwentaryzacji) nie jest specjalnie trudna. Znam osoby, które wykonują ja codziennie i traktują jako swoje główne źródło utrzymania. Dzięki tej pracy mają do dyspozycji jeszcze spora część dnia. Do takiego trybu pracy trzeba jednak przywyknąć i liczyć się, z tym że spora część zarwanej nocy trzeba będzie odespać w dzień. Jestem jednak pewien, że można i warto kilka dni (raczej nocy) w miesiącu spędzić na takiej dorywczej pracy. Wyobraźcie sobie, że skoro średnio 1 dzień podróży zagranicznej kosztuje mnie ok. 100 zł, to za 5 dni dodatkowych inwentaryzacji w miesiącu pozwoli Wam polecieć i spędzić fajnie np. 4 dni w Londynie. I tak każdego miesiąca 🙂
Kolejna praca dodatkowa to Tajemniczy Klient (dalej TK). W związku z tym, że z obsługą Klienta miałem do czynienia od dawna i wiem na czy polegają jej dobre i złe standardy, praca ta okazała się wymarzoną. I w tym przypadku moje wątpliwości dotyczyły stawek. Aktualnie, bez zdradzania szczegółów, wybieram tylko takie zlecenia, które przynoszą min. 60 zł zysku z jednego badania. Mystery shopper, bo tak brzmi oryginalna nazwa tego zajęcia pełni tu rolę typowego Klienta.
Za każdym razem otrzymujemy od agencji zlecającej badanie, scenariusz wizyty. Określa on elementy, na które powinniśmy szczególnie zwrócić uwagę w obsłudze Klienta oraz w otoczeniu odwiedzanego miejsca (np. jego czystość i dostępność produktów). Ważne jest to, aby zachowywać się naturalnie. Nie można wzbudzić podejrzeń i dać się zdemaskować jako TK.
Ostatnie zlecenia dużej sieci samochodowej pozwoliły mi zarobić nawet 150 zł za audyt, który trwał zaledwie godzinę. Co prawda po takiej wizycie należy sporządzić raport, ale nie zajmuje on więcej czasu niż pół godziny rzetelnej pracy. Innym razem za wizytę w banku, po wykonaniu zadania, otrzymamy 80 zł. W większości wypadków, na początku przedzielone zostaną nam proste badania, wizyty w marketach, po których wynagrodzenie nie wynosi najczęściej więcej niż 30 zł (w tym zwrot za zakup jakiegoś produktu w sklepie).
Tak czy inaczej, mówimy o dorabianiu sobie do stałej pensji, dzięki czemu możemy poprawić zawartość swojego budżetu, a to z kolei pozwoli Wam, podobnie jak mi na ciekawe podróże. Nie muszą być szczególnie dalekie, Polska czy Europa są na wyciągnięcie ręki i na początek jest to dobry sposób na start.
Serdecznie polecam każdemu z Was spróbowania swoich sił poza strefą komfortu. Inne zajęcie, otoczenie, nawet inne zarobki pozwalają docenić to, co mamy, rozszerzyć nasze horyzonty myślowe, zerwać z nudą i „kopiuj- wklej” każdego dnia.
Co zabrać ze sobą w podróż i kiedy się zacząć przygotowywać do tego ? W przypadku pakowania się na wyjazd, zazwyczaj mamy do czynienia z dwiema grupami ludzi. Tymi którzy zabierają się do tego na długo przed wyjazdem i tych, którzy robią to w ostatniej chwili. A jak to jest u Ciebie ?
Zazwyczaj dobrze jest to wypośrodkować. Nie planując listy niezbędnych rzeczy, narażamy się na zabranie nie tyle za mało, co wręcz za dużo zbędnych rzeczy. Czym więc jest to wspomniane “za dużo”, a czym “w sam raz”? Co zabrać ze sobą w podróż ? Najpierw warto ustalić co brać pod uwagę przy pakowaniu:
Jeszcze kilka lat temu mój standardowy bagaż wyglądał zupełnie inaczej niż obecnie. Docierając do celu okazywało się, że zamiast rzeczy zupełnie zbędnych, nie pojawiły się te, które byłyby mi bardzo potrzebne. Było już jednak za późno. Na szczęście z każdą kolejną podróżą udawało mi się optymalizować zawartość plecaka.
Nieco inaczej może wyglądać bagaż spakowany na okołoweekendowy wypad do ciepłej stolicy europejskiej w lipcu, a inaczej na tygodniowy plener fotograficzny na Islandii w lutym. Oczywiście zawsze znajdą się i tacy, którzy zabiorą ze sobą niemalże identyczny zestaw. To że wyjeżdżamy na dłużej, nie oznacza z automatu, że mamy od razu zabierać ze sobą więcej rzeczy. Nie oznacza to też, że zawsze będziemy musieli dokupić bagaż rejestrowany. Ale na pewno wiąże się to z tym, żeby jeszcze lepiej przemyśleć i zoptymalizować zawartość torby czy walizki.
Niedawno znajoma żartowała sobie, że przyjechałem do niej jak biedak, bez bagażu rejestrowanego. Ja nie mam jednak z tym problemu. W 95% przypadków zabieram ze sobą wyłącznie plecak jako bagaż podręczny. Korzystam z modelu Quechua Forclaz 30. Taka pojemność, 30 litrów, jest dla mnie idealna. Najczęściej latam Wizzair’em, więc mówimy o rozmiarach 40x30x20 cm, czasami zdarza mi się wykupić większy podręczny- 55x40x23 cm.
Zupełną rzadkością jest u mnie zakup bagażu rejestrowanego. Nie chodzi tylko o kwestie finansowe. Szkoda mi czasu na nadawanie i oczekiwanie na jego odbiór, nie mówiąc już o tym jak bardzo utrudnia to przemieszczanie się w trakcie podróży. Dzięki temu zazwyczaj udaje mi się szybciej wydostać z lotniska przed innymi pasażerami.
To chyba główna zawartość każdego bagażu. Ze względu na ciężar i objętość, główną i najcięższą parę butów mam już na nogach wychodząc z domu. Sporo zależy od pory roku i miejsca docelowego.
Do plecaka pakuję tylko wygodne japonki. Ciuchy to głównie oddychające koszulki termiczne. Są bardzo lekkie, dostępne w różnych kolorach i wzorach. Wybór na rynku jest spory, można kupić całkiem fajne wizualnie modele. Do tego koszulki bawełniane, w ilości uzależnionej od czasu podróży. Jeśli tylko na miejscu będzie przestrzeń i czas aby je uprać i wysuszyć, może warto zabrać mniejszą ich ilość ?
Zabieram zazwyczaj 2 pary długich spodni. Jedne mam na sobie, drugie są w bagażu. W cieplejsze miesiące dodatkowo koniecznie coś krótkiego. Pamiętajmy tylko o tym, że nie wszędzie, (szczególnie miejsc kultu religijnego), będziemy mogli wejść w takim stroju.
Twój wyjazd jest krótki, a do dyspozycji masz mały bagaż podręczny? Fajnym patentem jest zabranie spodni z odpinaną nogawką na wysokości kolana. Dzięki temu mamy od razu praktyczne spodenki na cieplejsze dni.
Tam, gdzie jest bardzo gorąco, zabieram sandały turystyczne. Bez obaw, chodzę w nich bez skarpet 😉
Mam dla Was też fajny patent z torbą do pakowania próżniowego, ale trzeba mieć jeszcze na miejscu do dyspozycji odkurzacz, żeby ponownie odessać powietrze. To rozwiązanie jest też raczej dedykowane do większych bagaży typu walizka. Ale w Jysk czy Ikea są dostępne różne rozmiary, również te mniejsze. Zobaczcie filmik, który nagrałem już jakiś czas temu. Nadal jest bardzo aktualny.
Co jeszcze zabrać ze sobą w podróż ? Koniecznie nakrycie głowy. W chłodniejsze dni jest to czapka termiczna z lekkiego materiału, ocieplana. W lecie, czapka z daszkiem. Kiedy jadę do krajów arabskich, zabieram ze sobą przewiewną chustę, którą zawiązuję na głowie w formie turbanu. Opanowałem już tę sztukę do perfekcji. Zajmuje mi to minutę. Zapraszam na szkolenia 😄. Zazwyczaj biorę ze sobą również ważący zaledwie kilkanaście gramów, tzw. buff. Nie raz uratował mnie, nawet w środku lata przed mocno działającą klimą w np. autobusie. Co ciekawe ma też filtr UV, więc jest dobrą ochroną przed słońcem.
Kurtka zawsze jest dostosowana do prognozowanej pogody. Jeśli nie jest przeciwdeszczowa, to zabieram też taką ultracienką, która po spakowaniu zajmuje bardzo mało miejsca.
To czy zabiorę ze sobą ręcznik, zależy głównie od tego czy w miejscu planowanego noclegu jest on zapewniony. Warto to sprawdzić przed wyjazdem.
W sklepach mamy do dyspozycji duży wybór szybkoschnących ręczników z mikrofibry. Komfort ich użytkowania jest inny niż tradycyjnego ręcznika, ale kiedy mamy mało miejsca, jest to idealna alternatywa.
Już jakiś czas temu zrezygnowałem z zabierania ze sobą zbyt dużej iloci elektroniki. Szczególnie uciążliwy był spory aparat fotograficzny, lustrzanka. I do tego ciężki obiektyw. Teraz zabieram ze sobą tylko telefon komórkowy, który robi świetne zdjęcia. Obecnie korzystam z Huawei P20 Pro. Ważną zaletą tego modelu jest to, że ma 2 sloty na karty sim, co pozwala na wygodne używanie internetu za granicą na zakupionej tam karcie prepaid. Poza Unią Europejską bardzo często korzystam z tej możliwości, aby ograniczyć koszty.
Duży statyw zamieniłem na mały typu Gorillapod.
Można go zamontować nawet w trudno dostępnych miejscach. Można go też używać jako selfie stick. Nie jest może aż tak długi jak ten tradycyjny, ale spokojnie spełnia swoją rolę. Tam gdzie mam specjalne plany fotograficzne, jak np. w Tunezji, gdzie nocne, rozgwieżdżone niebo pustyni prezentuje się wyjątkowo, zabieram nieco inny, rozkładany, większy statyw foto.
Telefonu używam bardzo intensywnie w trakcie całej podróży, podobnie jak słuchawek bezprzewodowych. Dlatego nieodzowny okazuje się pojemny, szybkoładujący powerbank. Nie będę Wam ściemniał. Korzystałem już z wielu modeli. Począwszy od takich otrzymanych z pracy. Był to jednak bardziej gadżet reklamowy niż porządny sprzęt. Do tego czas ładowania wołał o pomstę do nieba. Potrzebowałem czegoś co spełni 3 warunki. Będzie miał dużą pojemność, mocny prąd wyjściowy dla szybkiego ładowania i 2 złącza usb. Dlatego obecnie używam fajnego powerbanka GP Batteries o mocy 20000 mAh.
Coraz częściej na wyjazdy zabieram drona. Ostatnio pojechałem w plener. Okazało się jednak na miejscu, że choć baterie do drona są naładowane, ale pad do sterowania dronem już nie. Gdybym miał powerbank’a, nie byłoby żadnego problemu.
Ten model ma tylko jedną wadę. Zawsze znajdzie się ktoś kto będzie chciał się też do niego podłączyć, bo ma 2 porty usb 🙂
Kiedyś testowałem ładowarki z panelem słonecznym, ale każda z nich ostatecznie wylądowała w koszu. Teraz inwestuję tylko w sprzęty dobrych, sprawdzonych marek. Powerbanki GP są używane między innymi przez ratowników Sopockiego WOPR, GOPR czy strażaków z OSP – jest to zatem sprzęt używany w skrajnie trudnych warunkach terenowych i takiemu ufam.
Ostatnio coraz częściej bawię się fotografią nocną, używając dłuższego czasu naświetlania. Do tego czasami przydaje się też latarka czołowa. Fajny efekt udaje się osiągnąć między innymi przy wspomnianym już rozgwieżdżonym niebie, czy oświetlaniu przez chwilę jakiegoś ciemnego obiektu. Jeszcze bardziej przydaje się w bardziej prozaicznych sytuacjach. W hostelu, żeby nie pobudzić wszystkich zapalając w pokoju światło, na wszelkiego rodzaju wyjazdach plenerowych, na wieczornych spacerach. Wmontowane czujniki ruchu, zastosowanie trybu nocnego, odporność na wodę, czy możliwość ręcznego sterowania natężeniem światła poprzez ruch dłoni to nie tylko bajery, ale bardzo praktyczne funkcje. Latarka czołowa nie zajmuje dużo miejsca. Fajne jest to, że można ją ładować przez port usb i ma 3 tryby mocy święcenia. To model, który możecie też zobaczyć na zdjęciu powyżej z powerbankiem GP Batteries, XPLOR PHR15. Sam może dostosować wiązkę światła do miejsca, które oświetla. Bardzo praktyczne rozwiązanie.
Jadąc do innego kraju sprawdźcie też rodzaj gniazdek elektrycznych. Może się okazać, że przyda się Wam przejściówka. Tak było np. na Malcie. Zupełnie zapomniałem, żeby to wcześniej sprawdzić.
Skoro o przejściówkach, to jeszcze wspomnę o samochodowej, z 12V na USB, oczywiście jeśli przemieszczamy się tym środkiem transportu. Tutaj moc nie będzie jakaś zjawiskowa, ale zawsze to alternatywa. Można kupić modele, które mają nawet 3 wyjścia USB.
Zawsze w wersji mini. To dotyczy zarówno past do zębów (ostatnio odkryłem że na moim osiedlu w sklepie typu “Wszystko za 5 zł” sprzedają oryginalne pasty Colgate w mini tubkach za 1 zł/szt! Idealne na wyjazd). Podobnie płyn do mycia ciała i szampon + pasta do włosów – wszystko w opakowaniach kupionych w Rossmanie za niewielkie pieniądze. Kupiłem tam też miniatomizer na perfumy. Super sprawa. Kosztuje ok. 20 zł. Do tego płyn do soczewek mini i pudełko + zapas soczewek. Wszystkie te ułatwienia to duża oszczędność miejsca. I do tego spełniamy warunek maksymalnej pojemności 100 ml płynów w jednym opakowaniu w bagażu podręcznym. Pamiętajcie też o repelentach na komary (najlepiej w atomizerze), jeśli wybieracie się w miejsce, gdzie występują. Pakuję to wszystko w woreczek strunowy. Ja używam takich z Ikea, których standardowo używa się do celów spożywczych. Są mocne i dostępne w różnych rozmiarach.
Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się zabrać apteczki w podróż. Może wynika to z tego, że nie były to jakieś niezwykle dalekie, czy ekstremalnie niebezpieczne regiony. Wiem też, że są tacy, którzy zabierają ją ze sobą zawsze. Ja ograniczam się do kilku niezbędnych rzeczy. To są środki przeciwbólowe i przeciwzapalne. Coś na ból głowy i gardła, jakieś 3 saszetki typu coldrex, krople do oczu w jednorazowych opakowaniach, stoperan i to chyba tyle. Naturalnie, jeśli macie jakieś specjalne zalecenia lekarza, dodajemy wszystko to co niezbędne.
Dostałem w prezencie genialną biodrówkę. To taki rodzaj saszetki, ale cieniutkiej, z bardzo przyjemnego materiału, która jest idealnym miejscem na schowanie pieniędzy kart i dokumentów. Może być tak założona i noszona, np. pod koszulą, że będzie praktycznie niewidoczna.
W temacie pieniędzy za granicą, tam gdzie to możliwe korzystam z karty Revolut’a. Pewnie już o niej czytaliście, a jeśli nie, to zerknijcie chociażby tutaj. Staram się ograniczać ilość posiadanej przy sobie gotówki do minimum. Wszystko oczywiście zależy od kierunku podróży. Myśląc jednak o destynacjach typowo turystycznych, szczególnie w Europie, płatności kartą są bardzo powszechne. Niewielkie ilości gotówki zawsze się przydadzą, ale nie ma sensu nosić przy sobie dużych pieniędzy. W razie kradzieży, kartę Revolut można szybko i bez problemu zablokować czasowo z pozycji aplikacji w telefonie.
Polecam wykonanie kopii dokumentów podróży, np. dowodu osobistego lub paszportu i przechowywanie go w bezpiecznym miejscu w bagażu, gdzieś głęboko na dnie, na wypadek utraty oryginałów.
Nigdzie nie ruszam się bez okularów przeciwsłonecznych. Przetestowałem całą masą najtańszych, również marketowych. Niestety mam tendencje do ich gubienia. Ostatnio znalazłem tanie okulary w H&M za 29 zł i pierwszy raz byłem w szoku że są tak fajnej jakości. Mam na myśli głównie zastosowane w nich filtry. Obraz jest idealny. To klasyczny, czarny model oprawek z lekkim niebieskim odcieniem powłoki.
Butelka na wodę. W miejscach, w których picie wody kranowej jest bezpieczne, zawsze staram się korzystać z ekologicznej, wielorazowej butelki. Robię tak w Polsce i nie widzę powodu, aby zmieniać to za granicą. Wyjątek stanowią oczywiście kraje, w których istnieje spore ryzyko wystąpienia problemów zdrowotnych po wypiciu kranówki.
Do głównego plecaka pakuję też plecak typu worek. Ważne jest to, żeby nie była to torba, ale właśnie plecak, bo wolę to bardziej niż noszenie czegokolwiek w reklamówce. A umówmy się, zazwyczaj trzeba wrzucić do takiego worka jakiś powerbank, wodę czy jakieś batoniki, albo przynieść w nim zakupy.
Zatyczki do uszu. Nic nie nauczyło mnie pamiętać o nich, jak nocowanie w hostelach. Nie ma teraz opcji, abym o nich zapomniał. Szczerze mówiąc to pierwsza rzecz, którą wyciągam z szuflady, kiedy zaczynam się pakować na wyjazd. Bardzo ważne jest to, żeby były dobrej jakości. Najlepiej je wcześniej trochę przetestować. Mnie nie sprawdziły się jakieś wynalazki pankowe itp. Wybierzcie takie, które będą dla Was komfortowe. A skoro o komforcie mowa, polecam opaskę na oczy, szczególnie jeśli planujecie nocować w hostelu. Nie jest tajemnicą, że w wieloosobowym pokoju czasami inni mają gdzieś naszą potrzebę odpoczynku, dlatego jeśli chcecie się wyspać nawet przy zapalonym świetle, pomyślcie o tym rozwiązaniu.
Rozgałęźnik do gniazdka elektrycznego. Tyle razy już przekonałem się, że warto zabrać go ze sobą. W wielu miejscach, szczególnie w hostelach, brakuje wystarczającej liczby gniazdek elektrycznych. W trakcie wyjazdu do Jordanii dwa razy okazało się, że w trzy osoby mamy do dyspozycji tylko jedno gniazdko.
Moja kolejna wizyta w Gruzji nie mogła się odbyć bez zwiedzania najciekawszych miejsc na południu tego kraju. Tbilisi, o którym możecie przeczytać w tym artykule, jest na tyle dogodnie położone, że szkoda byłoby nie skorzystać z okazji na rozpoczęcie w stolicy podróży, której celem jest odkrycie takich perełek jak Uplisciche , Wardzia, Rabati czy Mccheta.
Zawsze stawiam na uczciwość i transparentność, dlatego od razu na początku wyjaśniam, że zwiedzanie Uplischicie i wielu innych miejsc w Gruzji realizowałem dzięki zaproszeniu od Musement, marki pośredniczącej w zakupie wycieczek na całym świecie. Dzięki temu miałem okazję po raz kolejny przekonać się o tym jak różnorodnym i pięknym krajem jest Gruzja. Zwiedzając Uplisciche i inne atrakcje w Gruzji korzystałem z prywatnego przewodnika i kierowcy w ramach oferty Musement (tzw. private tour). Dzięki temu udało się sprawnie przemieszczać pomiędzy najciekawszymi miejscami i poznać ich historie oraz zadać sporo pytań przewodnikowi na ich temat.
Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że jak do tej pory skalne miasta takie jak Uplisciche i Wardzia są moimi faworytami podróżniczym w tej części świata. O pozostałych atrakcjach Gruzji, takich jak Stepactminda, Mestia czy Sighnaghi możecie przeczytać w tej relacji z podroży.
Miasto skalne Uplisciche znajduje się na skalistym masywie, na lewym brzegu rzeki Mtkvari (Kura), ok. 15 km od miasta Gori. Twierdza jest wspomniana w kronikach z dawnych czasów. Jego historia zaczyna się w I-II tysiącleciu p.n.e. Uplisciche było ważnym centrum religijnym, politycznym i kulturalnym w okresach hellenistycznych (IV w. p.n.e. – IV w. p.n.e.).
Uplisciche to przede wszystkim niespotykana mieszanka unikatowych stylów kulturowych Anatolii i Iranu, a także architektury pogańskiej i chrześcijańskiej. Czasy świetności tego miejsca przypadają na IX – XI wiek. W XIII wieku został spustoszony przez Mongołów.
Warto wiedzieć, że będziecie mieli okazję zwiedzać jadą z najstarszych osad miejskich w Gruzji! To właśnie tu wszystko się zaczęło. Z czasem ważną rolę w kraju zaczęły odgrywać Mccheta i w końcu Tbilisi. O rozwoju miejscowości z pewnością zdecydowało również umiejscowienie jej tuż przy Jedwabnym Szlaku, będącym w tamtych czasach gwarantem wzrostu gospodarczego dzięki ułatwionej wymianie handlowej.
Zanim podejmiecie decyzję czy wybrać wygodną wycieczkę zorganizowaną z przewodnikiem i kierowcą czy samodzielnie realizowaną podróż, weźcie pod uwagę poniższe informacje.
Dojazd: jeśli nie zdecydujecie się na wycieczkę zorganizowaną, która rozpoczyna się w Tbilisi, możecie dojechać do Gori i stamtąd łapać taksówkę. Jej koszt, w zależności od umiejętności targowania się, wynosi ok. 30 GEL (cena w obie strony). Ustalcie z kierowcą, że będzie na Was czekał w trakcie zwiedzania przy wejściu na teren Uplisciche. Ewentualnie pozostaje dojazd marszrutką, nie ma ustalonych godzin wyjazdu z Gori. Busik odjeżdża z głównego placu w mieście. Kosztuje zaledwie 2 GEL, ale musicie liczyć się tym, że trzeba jeszcze dojść ok. 20 minut z przystanku (przed mostem) i nie ma jasnego rozkładu jazdy.
Do samego Gori jeździ z Tbilisi również marszrutka (dokładnie z Tbilisi Didube, gdzie dojedziecie metrem) – koszt to 3 GEL, czas podróży od 1 godzina.
Niestety w 1920 roku miało miejsce poważne trzęsienie ziemi, które dodatkowo uszkodziło lub całkowicie zniszczyło część skalnego miasta. Oprócz samego położenia największe wrażenie robi na mnie świadomość tego, że w czasach świetności Uplischiche zamieszkiwało nawet 20 tys. mieszkańców.
Pomieszczenia mieszkalne i komunalne zajmują w Uplisciche prawie 8 hektarów klifu i są ze sobą połączone. Większość jaskiń jest pozbawiona jakichkolwiek zdobień. Zespół centralny, duża sala ze sklepionym stropem, tunel i kompleks pałacowy, są tu najciekawsze architektonicznie. I co najważniejsze, same widoki z tego miejsca są niesamowite. Panorama rozciąga się na kilkanaście kilometrów.
W okresie poza sezonem panuje tu przyjemny spokój i cisza. W takich warunkach zwiedzanie to czysta przyjemność. Chociaż z pewnych źródeł wiem, że wiatr potrafi tu uprzykrzyć niekiedy życie, więc dobrze się na to przygotujcie. Ja nie miałem takich doświadczeń 🙂 Możecie zobaczyć jeszcze więcej zdjęć i praktycznych informacji na moim Instagramie w zapisanych Instastories “Gruzja”.
Widać, że włożono tu ogrom pracy w różnego rodzaju prace budowlane, jednak wykuwanie w skale nie należy do tych najprzyjemniejszych. Rozumiem jednak to poświęcenie. Lokalizacja Ulisciche jest idealna ze względu na obronny charakter jej położenia.
W jednej z sal można tu zobaczyć żebrowany sufit z otworem wykutym na komin. Idealnie przepuszczał do wnętrza również światło. Całość wsparta na dwóch kolumnach wykutych w skale. Obok tej sali w VI wieku wykuto trójnawową bazylikę, a na wschód od niej zbudowano kościół z cegły. Kompleksy jaskiniowe z okresu średniowiecza zwykle obejmowały szereg małych kościołów obok mieszkań.
Wykopaliska archeologiczne doprowadziły do odnalezienia tu niezwykłych artefaktów z różnych epok: piękną złotą, srebrną i brązową biżuterię, ceramiki i rzeźby. Część tych znalezisk można zobaczyć w Tbilisi, w Muzeum Narodowym.
Kiedy kończę zwiedzanie Uplisciche o zachodzie słońca, jestem w stanie nawet wyobrazić sobie to miejsce w czasach pogańskich, kiedy to właśnie Słońcu oddawano cześć. Sami przyznajcie, że widoki o tej porze, głównie dzięki miedzianemu kolorowi zachodzącego słońca, tworzy tu niesamowity klimat.
Upliscyche było połączone ukrytym w skale tunelem z brzegiem rzeki Mtkwari. Służył on również do ewakuacji mieszkańców oraz do transportu towarów, a także wody do miasta.
Z góry dobrze widać również ruiny niewielkiej wsi. Jak wyjaśnia mi mój przewodnik, są to pozostałości po osadzie przeniesionej z drugiej strony rzeki. Powody przeniesienia wioski nie są do końca jasne, ale podejrzewa się, że początkowo osiedlili się oni na terenie cmentarza, co z czasem wymusiło przeprowadzkę.
Mam nadzieję, że jesteście pod wrażeniem tego miejsca, podobnie jak ja. Nie ma co się dziwić. Mamy tu okazję obaczyć kolebkę gruzińskiego osadnictwa. Przy okazji można tu podziwiać piękne widoki, co dodatkowo umila zwiedzanie. Myślę, że warto przeznaczyć na zwiedzanie około godziny, chyba że zdecydujecie się na wypożyczenie audio przewodnika po Ulisciche, wówczas może to zając nieco więcej czasu. Jedno jest pewne, warto tu przyjechać, szczególnie poza sezonem, kiedy będzie tu zdecydowanie mniej turystów. To miejsce z pewnością zrobi na was duże wrażenie.
Tunezja to nie tylko opisana przeze mnie w poprzednim artykule, piękna wyspa Djerba. To również pełna niespodzianek, część kontynentalna. Zobaczcie więc gdzie warto się zatrzymać i co zobaczyć w środkowej części kraju. Mam nadzieję, że ta relacja będzie dla Was inspiracją do osobistego odwiedzenia Tunezji już wkrótce.
Wiem, że temat noclegu jest dla wielu z Was kluczowy. Tunezja pod względem hotelowym ma się czym pochwalić. My mieliśmy przyjemność nocować w hotelu Palm Beach Palace, znajdującym się w miejscowości Tozeur. To duży kompleks z komfortowymi pokojami, dużym, fajnie usytuowanym basenem i co istotne dla mnie, idealnie umiejscowiony w centralnej części kraju, co pozwala skrócić czas dotarcia do ważnych miejsc turystycznych.
Kiedy spojrzymy na Google Maps, zobaczymy mniej więcej w centralnej części Tunezji coś, co normalnie wydawałoby się ogromnym jeziorem. Szott El Jerid o którym mowa, nie jest jednak jeziorem w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. To największy słony obszar na całej Saharze.
Znajduje się na styku pustyni piaszczystej i skalnej. Soleniska w ramach tzw. Wielkiego Szottu ciągną się tu na długości aż 350 kilometrów! Trzy z nich znajdują się w Tunezji, jedno w Algierii. Ze względu na ekstremalne warunki klimatyczne, średnie roczne opady sięgające zaledwie ok. 100 mm i temperatury dochodzące do 50 °C, woda wyparowuje z jeziora. W miesiącach letnich jezioro wysycha niemal zupełnie.
Tunezja jest krajem, który idealnie pasował do zaprezentowania serii filmów Gwiezdne Wojny. Kiedy dotarliśmy tu przed zachodem słońca, chcieliśmy jak najlepiej wykorzystać ostatnie promienie słońca, które w takim otoczeniu nadają mu wyjątkowego charakteru. Pozostałości wody, razem z solną otoczką, tworzą niemalże marsjański klimat. To było ciekawe doświadczenie.
Niedaleko miejscowości Tozeur, znajduje się niesamowite miejsce. Sprawia wrażenie, jakby wyrastało pośrodku zupełnie niczego, na niesprzyjających, pustynnych terenach i kusi swoim pięknem. To wszystko za sprawą pięknej Oazy.
Chebika (nazywana też Szebiką) to oaza z gajem palmowym w Górach Atlas. Ta miejscowość w Tunezji, znana jest również jako Qasr el-Szams (Forteca Słońca) ze względu na swoje położenie na górskiej pustyni. Do kilku niewielkich wodospadów i gaju palmowego prowadzi pagórkowatym terenem ciekawa widokowo trasa. Już na jej początku mijamy kilka domostw, sprawiających wrażenie opuszczonych. Może to mieć związek z wydarzeniami z 1969 roku, kiedy to Chebikę nawiedziła, uwaga… powódź, niszcząc sporo budynków. Aż cieżko w to uwierzyć, że taki kataklizm mógł się wydarzyć w takim miejscu.
Zatrzymujemy się przy małym wodospadzie, z którego spływa woda do niewielkiego strumienia. Woda ma przyjemny, turkusowy kolor. Jesteśmy w okresie braku opadów, co widać po stosunkowo niskim stanie wody. Dalej docieramy do większego wodospadu, przy którym każdy chętnie robi sobie zdjęcia. Woda ma idealną temperaturę i jest orzeźwiająca, trochę cieplejszą niż to sobie wyobrażałem.
Po drodze mijamy sprzedawców pięknych kamieni. Potrafią przyciągnąć oko, a niektórzy decydują się na ich zakup. Kosztują grosze, a są faktycznie wyjątkowe. Trasa kończy się w miejscu, gdzie się zaczęła. Przy tarasie widokowym pijemy doskonały sok pomarańczowy, jeden z najlepszych, jakie próbowaliśmy w trakcie całego wyjazdu.
Zaledwie kilkanaście minut stąd znajduje się miejscowość Tamaghza, w której największą atrakcją jest skalisty wąwóz, przez który przepływa niewielki strumień. Wodospad, z którego wypływa zimna woda, jest świetnym miejscem na sesję zdjęciową, szczególnie jeśli zdecydujemy się wcisnąć głębiej w szczeliny skalne.
Sam wąwóz robi wrażenie swoim majestatem, a z jednego z punktów widokowych znajdujących się tuż przy serpentynach drogowych, rozpościera się panorama po horyzont.
Jedną z wycieczek fakultatywnych, oferowanych przez biura podróży jest zazwyczaj jeep safari, połączone ze zwiedzaniem jednego z miejsc związanych z Gwiezdnymi Wojnami. I to jest połączenie idealne. Bardzo dużo fanu miałem 13 lat temu, kiedy pierwszy raz byłem w Tunezji. I tak było też tym razem. To się po prostu nie nudzi. Kiedy do tego dodać dobrego kierowcę z dobrym wyczuciem samochodu, jego znajomością fajnych tras po piaskowych muldach, to przepis na dobrą zabawę. Oczywiście pod warunkiem, że ktoś lubi trochę adrenaliny (ja jestem od niej uzależniony).
Każdy prawdziwy fan sagi Gwiezdne Wojny powinien odwiedzić to miejsce, znane w filmach George’a Lucasa jako Totooine. To filmowa planeta o dwóch słońcach, na której to pierwszy raz Luke Skywalker spotkał Hana Solo i Chubakę. Minęło już bardzo dużo czasu od wybudowania konstrukcji, która w filmie wygląda bardzo realistycznie.
Kiedy jednak przyjeżdżasz tu przed zachodem słońca, całe to miejsce zyskuje szczególny charakter. Myślę, że z Gwiezdnych Wojen nigdy się nie wyrasta i przy nadarzającej okazji warto zobaczyć na własne oczy to miejsce. Jak to często bywa, rozwinięto tu również poboczne usługi turystyczne.
Można więc się też przejechać na wielbłądzie, zrobić sobie z nim zdjęcie, a także, i to polecam, spróbować lokalnego przysmaku, rodzaju chlebka pieczonego bezpośrednio w żarze ogniska. Proste i smaczne.
Przede wszystkim warto wiedzieć, że wielbłądy dzielimy na jednogarbne dromadery i dwugarbne baktriany. Dla kogoś, kto pierwszy raz wsiada na wielbłąda, może nie być to super pozytywne doświadczenie. Po pierwsze moment wstawania zwierzęcia jest dosyć specyficzny, jakby się rozkładał 🙂 Ma się chwilowe wrażenia, jakby miało się z niego spaść. Trzeba się mocno trzymać.
Sama jazda to lekkie, rytmiczne bujania biodrami. Na pustyni trzeba liczyć się z tym, że piasek będzie starał się wedrzeć szczególnie w nasze oczy wszelkimi sposobami. Niektórzy używają okularów przeciwsłonecznych z bocznymi osłonkami, które bardzo poprawiają komfort przebywania w tym środowisku. I nie mówimy tylko o burzy paskowej. Ten piasek, który próbuje dostać się do twarzy i do oczu, jest niewidocznym prawie pyłem, ale jeśli dodatkowo używacie, tak jak ja soczewek kontaktowych, postarajcie się zakryć możliwie szczelnie okolice oczu. Może się Wam przydać w takim przypadku jakaś chusta. Polecam.
Jedziemy więc na wielbłądach kilkaset metrów w głąb pustyni, tam robimy przerwę na zdjęcia z tymi sympatycznymi zwierzętami. Przy okazji dowiadujemy się, że w przeszłości wykorzystywane były głownie do celów transportowych, ze względu na to, że potrafiły przenosić ładunki o masie dochodzącej nawet do 500 kg. Spragniony wielbłąd potrafi wypić taką ilość wody, która równoważna jest jednej trzeciej masy ciała, choć nie ma dowodów na to, że wypija jej nadmierną ilość na zapas.
Mleko wielbłądów uznawane jest za dar Allaha dla Beduinów, w trudnych warunkach pustynnych dostarczało koczowniczym plemionom (głównie z Afryki), pełnowartościowego pokarmu. Co ważne, mleko wielbłądzie posiada o trzy razy więcej witaminy C od mleka krowiego.
Tunezja ma do zaproponowania wiele aktywności. Po wielbłądach przyszła pora na quady. Bez względu na to jak zabrzmi to banalnie, lubię i taki rodzaj rozrywki. Jaram się kierując takim pojazdem w takich pustynnych warunkach. Na koniec pora na nasz ulubiony napój tunezyjski, czyli sok pomarańczowy. Pycha!
Po tej atrakcji trafikiśmy do genialnej restauracji berberyjskiej, w której przygotowywanie potraw jest swego rodzaju rytuałem. Tutejsi mieszkańcy sami wolą nazywać się Imazigen czyli “wolnymi ludźmi”. Berberyjskim pochodzeniem mogę się pochwalić, słynny piłkarz Zinedine Zidane czy popularna aktorka Isabelle Adjani.
Jedzenie było pyszne. Od zawsze lubiłem zupy. Harrira, aromatyczna i sycąc zupa, szczególnie przypadła mi do gustu. Harr to po arabsku “gorący”, może też występować w nieco bardziej pikantnym wydaniu.
Już w 5 w p.n.e pisał o nich Herodot i przykleił im łatkę, która w języku polskim jest raczej niepochlebna. Nazwał ich troglodytami, co kojarzy się z jaskiniowcami. Tymczasem z greki słowo to oznacza ludzi mieszkających pod ziemią.
Specyficzna jest forma tych mieszkań. Najpierw ryto w ziemi dziurę aby potem wydrążyć kolejne izby jako odnogi połączone wspólnym, całkiem sporym placem. Na takim niewielkim placyku spotykamy się z gospodarzami. Wita nas uśmiechnięta gospodyni. Za chwilę częstuje nas plackami tabuna, które łapczywie maczamy w domowej oliwie i pysznym miodzie. Za chwilę pojawia się pachnąca szakszuka. Jej smak jest genialny. Tunezja już zawsze będzie mi się z nim kojarzyła.
W trakcie wizyty u troglodytów nie znajdziecie żadnego cennika potraw. My chętnie wręczamy im pewną sumę w dowód wdzięczności ich pracy i gościnności. Warto wejść jeszcze na górną część tego domostwa, żeby zobaczy go właśnie z tej perspektywy.
Kilkaset metrów dalej zatrzymujemy się przy hotelu Sidi Driss, będącego kolejnym miejscem znanym z epizodu Gwiezdnych Wojen. Mówiąc wprost był to rodzinny dom młodego Luke’a Skywalkera. I chociaż warto zobaczyć to miejsce, nie zdecydowałbym się raczej na nocleg w tym miejscu. Nie mój klimat. Ale prawdziwi fani Star Wars mogą się na to zdecydować.
Chyba wszyscy jednogłośnie możemy stwierdzić, że nie tylko bardzo czekaliśmy na ten punkt programu ale przewyższył on nawet nasze oczekiwania. Choć foldery informacyjne kempingu Zmela wyraźnie określają dokładne współrzędne tego miejsca (32.51528, 09.34162), byłem pełen podziwu dla naszych kierowców, że bez problemu tu trafili bez nawigacji.
Widać ich ogromne doświadczenie. Zmela nie jest glampingiem (typem miejsca glamour). Jednak do dyspozycji mamy klimatyczne, solidne namioty z wygodnymi łóżkami i wewnętrznym oświetleniem. Do dyspozycji jest też czysty, zadbany budynek sanitarny z toaletami i prysznicami. Wszystko czego trzeba na pustyni, a nawet więcej.
Przyjechaliśmy tu o idealnej porze. Zostało nam jeszcze sporo czasu do samego zachodu słońca. A uwierzcie, że pustynia jest miejscem niezwykle fotogenicznym. Gra kolorów, zarówno samego piasku jak i słońca oraz majaczącej w oddali roślinności, przecierających się na niebie chmur, jest spektaklem prawdziwego, organicznego piękna. Tunezja wynagradza trudy podróży szczególnie w takim miejscu.
I nie trzeba być szczególnie wrażliwym, żeby poczuć wyjątkową wręcz magię tego miejsca. Wiem, że może brzmi to banalnie, ale naprawdę marzyłem o takiej chwili. Kiedy już nadszedł czas zachodu słońca, siedzieliśmy razem w ciszy na piasku, żeby zapamiętać na długo ten moment.
Musicie jednak liczyć się z tym, że po zachodzie słońca na tych terenach robi się chłodno. Dobrze jest się na to przygotować. Tunezja, jak widzicie, jest zmienna. No i ten wszechobecny piasek. Przykleja się do twarzy, przypominając źle nałożony bronzer do ciała. Ale i tak warto tu przyjechać. Bo przecież chodzi o fajną przygodę, a nie nudny hotel.
Kolację jemy razem z innymi gośćmi kempingu, w stylizowanej na berberyjski namiot, stołówce. A po niej jeszcze długo miło spędzamy czas, między innymi na nocnej fotografii. Adrian Dmoch, najlepszy fotograf świata, robi nam zdjęcia na dłuższym czasie naświetlania. W tle rozgwieżdżone niebo. Takie momenty warto uchwycić, bo nigdy nie wiadomo, czy jeszcze się powtórzą.
Choć zwiedzanie Cypru poza sezonem to bardzo dobry pomysł, nie oznacza to, że np. grudzień na Cyprze sprzyja wylegiwaniu się w słońcu na plaży. W okresie 3-10.12.2016r temperatura wynosiła średnio 18 ° C (nie dotyczy regionu gór- tam oczywiście chłodniej). To jak dla mnie idealne warunki na zwiedzanie. Przy okazji będąc w takim okresie, nie musimy się przejmować tłumem turystów, a ceny, np. wynajmu samochodu są wielokrotnie niższe niż w lecie.
Na początku sprawdź, jakie koszty poniosłem w związku z tym wyjazdem i pobytem:
A teraz interaktywna mapa Cypru z naniesionymi przeze mnie miejscami, o których więcej poniżej w relacji z podróży.
Bezpośrednio po wylądowaniu na lotnisku w Larnace w godzinach wieczornych, odbiera nas pracownik wypożyczalni AIDA i jedziemy do oddalonego o kilka kilometrów ich punktu. Tutaj podpisujemy umowę, blokowana jest też na karcie kredytowej kwota wkładu własnego. Samochód jest w pełni zatankowany, więc ruszany do naszego wynajętego apartamentu.
W związku z tym, że Cypr ma lewostronny ruch samochodowy, na początku trzeba się trochę przyzwyczaić. Pierwsze kilometry pozwalają poukładać sobie nowe zasady ruchu w głowie. Jest już ciemno, bo to prawie 22:00, ruch w centrum Larnaki trochę mniejszy niż za dnia. GPS nas prowadzi, ale sporo tu jednokierunkowych, mniejszych uliczek. Ostatecznie trafiamy, tym bardziej, że z lotniska to zaledwie 20 minut jazdy samochodem. Parking podziemny pod apartamentem jest tak mały, że trzeba nieźle manewrować, ale się udaje każdego dnia 🙂
Zanim zaczniemy zwiedzanie Cypru, warto pamiętać o zorganizowaniu noclegu. Korzystaliśmy kolejny raz z wynajmu apartamentu przez serwis Airbnb. Niezależnie od miejsca noclegu, które wybierzecie, zachęcam Was do skorzystania z poniższej zniżki na pierwszą rezerwację. Możecie obniżyć jej koszt nawet o 100 zł. Przy tej okazji ja otrzymam 50 zł od Airbnb. Oprócz kasy dla Ciebie, będzie to świetny sposób na docenienie mojego wkładu w przygotowanie tej praktycznej relacji z podróży. Jeśli to jest dla Ciebie ok, kliknij na poniższy baner i poznaj szczegóły:
A tak prezentuje się apartament The One – Centre Beach Studio dostępny na Airbnb.
Gdybym jednak miał się zdecydować na poszukiwania przez Booking.com zapewne wybrałbym w Larnace jedno z dwóch miejsc noclegowych. Pierwsze to 104 Frixos Roula Court. Ma średnią ocen 9,5/10 i dobrą relację jakości do ceny. W pokoju mamy do dyspozycji również aneks kuchenny.
Druga opcja to Sunflower Hotel. Bardzo często wybierany przez turystów z Polski. Nie jest to może ***** hotel, ale z opisów ocen wynika, że dba o czystość i nie jest przy tym drogi. Ma również dobra lokalizację. Podobnie jak w poprzednich ofertach, tu również możemy skorzystać z aneksu kuchennego.
Zobacz też inne oferty noclegowe na Cyprze na portalu Booking.com
Następnego dnia po śniadaniu, jedziemy zobaczyć kilka niewielkich, górskich miejscowości takich jak: Kalo Chorio, Ayia Anna, Pservdas, Pirga czy przepięknie położony Monastyr Stavrovouni.
Zdecydowanie najciekawszym z nich jest Monastyr Stavrovouni.
Położony wysoko, góruję nad całą okolicą, a panorama stąd jest jedną z najbardziej zjawiskowych w okolicy. Prowadzą tu drogowe serpentyny. Trzeba jednak pamiętać o 2 ważnych sprawach. Wejście do Monastyru jest możliwe tylko dla mężczyzn i to w określonych godzinach. My niestety trafiliśmy tutaj poza godzinami zwiedzania. Bardzo żałowałem. Sprawdźcie wcześniej te godziny, żeby nie być rozczarowanym.
Po drodze na ten najwyższy w okolicy szczyt warto zatrzymać się na znajdującym się mniej więcej w 3/4 drogi punkcie widokowym koło kapliczki i podejść kilkanaście metrów dalej do punktu widokowego będącego jednocześnie lądowiskiem dla helikopterów. Tego miejsca nie pomińcie przy okazji zwiedzania Cypru.
Mamy przed sobą jeszcze kilka ładnych miasteczek do odwiedzenia. Co jakiś czas zatrzymuję się samochodem, bo panoramy po drodze są wyjątkowo ładne. Szczególnie przyciąga wzrok i zachęca do zwiedzania niewielka Pano Lefkara. Miasto znane jest z tradycji koronkarskich, które w 2009 roku zostały wpisane na listę niematerialnego dziedzictwa UNESCO.
Znajdziemy tu również mnóstwo mniejszych i większych sklepików ze srebrną biżuterią. Co ciekawe znajduje się na liście “30 najpiękniejszych miast w Europie” stworzonej przez Japońskie Stowarzyszenie Agencji Turystycznych. Mnóstwo tu wąskich, uroczych uliczek, nawet w grudniu znajdziemy tu kilka bardziej zielonych miejsc, choć jestem pewien, że najpiękniej jest tu latem. Legenda mówi, że sam Leonardo da Vinci odwiedził wioskę i nawet zakupił koronki na ołtarz do mediolańskiej katedry.
Akurat kiedy kończymy nasz spacer zrywa się przerażająca burza, która będzie nam towarzyszyć prawie do końca drogi powrotnej do Larnaki. Już dawno nie widziałem tak intensywnego deszczu, który powodował w niektórych fragmentach górskiej trasy, że z okolicznych skarp nagle tworzyły się niewielkie wodospady z ogromną ilością wody. Pierwszy raz, z powodu tak słabej widoczności, spowodowanej tym niezwykle gęstym deszczem, jechałem, podobnie jak wszyscy inni, na światłach awaryjnych. Żałowałem, że nie mieliśmy okazji pochodzić trochę po Vavli, Choirokoitii czy Kalavasos. Jeśli jesteście w stanie wyobrazić sobie urocze małe miasteczka, jakby magicznie przyczepione do zbocza góry z piękną panoramą, takie właśnie miejsca przypadną Wam do gustu.
Kolejnego dnia ani śladu deszczu. Choć grudzień nie jest najlepszym miesiącem do plażowania w Turcji (ok 18° C), mam ogromna ochotę aby zobaczyć na własne oczy zachwalane przez wielu plaże w miejscowości Ayia Napa. Ku mojemu zaskoczeniu kilka osób wyskoczyło ze swoich ubrań i wyłącznie w strojach kąpielowych w najlepsze leżeli na piaszczystej plaży. Jestem przekonany, że w sezonie musza być tu tłumy. Musze przyznać, że plaża jest zjawiskowa, jedna z ładniejszych jaka do tej pory widziałem a do tego lazurowa woda i wszechobecne palmy. No może kolor wody porównywalny z tym, który pokazywałem w relacji z Nicei na Lazurowym Wybrzeżu.
Okazuje się, że kilkanaście osób na plaży to chyba jedyne żywe istoty w całej okolicy. Samo miasto sprawia o tej porze roku wrażenie zupełnie wyludnionego. Puste ulice, zamknięte restauracje i bary, a jeśli któryś z nich odważy się jednak otworzyć, zazwyczaj świeci pustkami. Jeszcze nigdy nie widziałem zupełnie pustego McDonalda czy KFC w miejscowości turystycznej. Nawet poza sezonem w innych miejscowościach turystycznych to prawdziwy ewenement.
W Ayia Napa uwagę przyciągają zupełnie nietypowe jak na Cypryjskie standardy, bajkowe restauracje. I tak chociażby znane z bajki o Flintstones’ach Bedrock Cafe itp. miejsca.
Szczerze? Samo miasto z tymi własnie punktami gastronomicznymi robi wrażenie strasznie kiczowatego. Jestem pewien, że w sezonie są tu tłumy, a spożywanie posiłków w takich restauracjach stanowi dla nich ciekawe urozmaicenie. W centralnym punkcie miasta, tuz przy niewielkim placu znajduje się ciekawy kościół. W jego niewielkich ogrodach można na chwile osłonic się w cieniu przed słońcem i odpocząć chwilę.
My jednak chcemy dotrzeć do najbardziej wysuniętego w tej części wyspy fragmentu, jakim jest Cape Greco. To widoczne już z daleka wzniesienie jest świetna alternatywą dla każdego, kto znudzi się typowo turystycznymi miejscowościami. Możemy zarówno przejść się trasą dookoła góry, co bardzo polecam jak i wejść na nią. Nie jest to wysoka góra, nawet starsze osoby nie powinny mieć z nią większego problemu. Rozpościera się stąd piękna panorama, szczególnie na wybrzeże.
Wracając stąd samochodem w stronę Ayia Napy zatrzymujemy się jeszcze na chwilę przy przyciągającej oko swoistego muzeum rzeźby. Znajduje się tuz przy główniej drodze, nie sposób nie zauważyć. Wejście jest bezpłatne. Cały dzień zleciał nam w tej okolicy nie wiadomo kiedy.
Uwielbiam góry, dlatego jeszcze przed wyjazdem na Cypr było jasne, że odwiedzimy Góry Troodos. Kiedy na słonecznym wybrzeżu jest nawet 20° C, w tym samym czasie w górach może padać śnieg. Mało tego. Ludzie jeżdżą na nartach, ponieważ znajdziemy tu również wyciąg narciarski. Pogoda w górach była faktycznie zupełnie inna niż w nizinnych częściach wyspy. Było i słonecznie i ciepło, potem deszczowo, śnieżnie , znowu deszczowo i znowu słonecznie. Wszystkie pory roku w niemalże jednym miejscu 🙂
Góry Troodos i trasa, która prowadzi serpentynami pomiędzy co ciekawszymi punktami widokowymi i miejscowościami, są bajeczne. Jeśli myślicie, że zatrzymywałem się co chwile na kolejne zdjęcia, to dobrze myślicie 🙂 Te miejscówki najeżą do najciekawszych które zobaczyliśmy w trakcie zwiedzania Cypru.
Warto wspomnieć tutaj o kilku ciekawszych miejscach. Bardzo chciałem zobaczyć dwa najbardziej znane w tej okolicy wodospady. Jeden z nich to Millomeris znajdujący się niedaleko Pano Platres oraz Kaledonian. Choć bardziej popularnym jest ten drugi, zdecydowanie bardziej przypadł mi do gustu Millomeris.
W odległości dosłownie kilku kilometrów znajduje się bardzo fajny zbiornik wodny. Można zatrzymać się tutaj i zjeść coś w międzyczasie lub po prostu spędzić tu miło chwile i ruszyć dalej.
Bardzo przyjemną miejscowością jest samo Platres. Co ciekawe znajdziemy tu nawet informacje turystyczną. Co prawdą przez ponad godzinę wisiała na drzwiach kartka “Wracam za 10 minut”, ale z pomocą przygotowanego wcześniej planu poznawania okolicy i GPS’em i tak daliśmy radę. Większość restauracji pozamykana, a te, które są jeszcze otwarte świeca pustkami. Widoki natomiast z tej zawieszonej w górach miejscowości są całkiem przyjemne. W okolicy warto też odwiedzić Omodhos.
Zbliżając się do samej miejscowości Troodos, byliśmy nieco zaskoczeni śniegiem. Nie było go co prawda zbyt dużo, a ten, który padał prosto z nieba zdawał się być tylko mglistym wspomnieniem, że można jeździć tu na nartach. Jednak faktycznie, kiedy warunki są sprzyjające, można pojeździć na nartach. Całkiem niedaleko znajduje się tu wyciąg narciarski. Świadomość tego jeszcze bardziej przekonuje, że Cypr oferuje coś ciekawego dla każdego.
Jednym z najważniejszych miejsc w trakcie zwiedzania Cypru, zdecydowanie wartych odwiedzenia w górach, jest z pewnością Monaster Kykkos. To największa spośród cypryjskich świątyń. Współcześnie klasztor pozostaje czynną wspólnotą, w części jego zabudowań istnieje ponadto muzeum gromadzące zabytki wczesnochrześcijańskiej oraz prawosławnej sztuki sakralnej (ikony, freski, rzeźby w drewnie), rękopisy i księgi oraz zabytki okresu starożytności.
Planując wizytę w tym miejscu pamiętajcie, że monaster i muzeum czynne są wyłącznie do godziny 18:00.
Kiedy myślę o górach Troodos, przede wszystkim przychodzą mi na myśl piękne punkty widokowe, dzika przyroda, miejsca w których idealnie można się wyciszyć. Jeśli odpowiada Wam taki cel podróży, to miejsce z pewnością przypadnie Wam do gustu.
Niestety nie udało nam się dotrzeć wszędzie. 7 dni to za mało, aby objechać całą wyspę. Nie byliśmy np. w Limassol (przejeżdżaliśmy obok), Paphos czy park narodowy Akamas, który bardzo chciałem zobaczyć. Pamiętam że między innymi to ostatnie miejsce polecał na swoim blogu Karol z Kołem się toczy, doradzając co zobaczyć na Cyprze.
Kiedy pytałem mieszkańców południowej części Cypru co myślą o zwiedzaniu północnej części, zdecydowanie odradzali lub po prostu ostrzegali przed bliżej nieokreślonym niebezpieczeństwem. W zasadzie wniosek był jeden: “Jeśli nie musisz to nie jedź tam. U NAS jest wszystko czego może potrzebować ciekawy nowych miejsc turysta”.
Po wizycie na północy pozwolę sobie jednak nie zgodzić się z tym. Jeśli tylko będziecie mieli ochotę i możliwość, aby zobaczyć chociażby takie miejsca jak ruiny zamku Hilariona, Kirenię (znaną również jako Girne), Bellapais czy w końcu Famagustę, skorzystajcie z tej okazji.
Wjazd wypożyczonym samochodem na teren Tureckiej Republiki Cypru Północnego wiąże się z wykupieniem OC samochodowego za 20 € i ważne jest na wjazdy na jej teren przez 3 dni. Jeśli chcecie odwiedzić wspomniane przeze mnie wyżej miejsca w tej części wyspy, proponuje skorzystanie z dwóch samochodowych punktów granicznych. Pierwszy z nich, w Nikozji znajduje się TUTAJ (nie jest to przejście piesze, które znajduje się w centrum- przeznaczone jest wyłącznie dla samochodów), kolejne, kiedy wracamy już z Famagusty, w Ayios Nicolaos Check Point.
Ale po kolei. Wjazd zajmuje dosłownie chwilę i jest bezproblemowy. Ubezpieczenie OC wykupujemy bezpośrednio na granicy. Pamiętajcie proszę, że będąc w Tureckiej Republiki Cypru Północnego nie znajdujemy się już w Unii Europejskiej a tym samym będą tu obowiązywały zupełnie inne stawki roamingowe.
Kilkaset metrów po przekroczeniu granicy naszym oczom ukaże się ogromna flaga republiki widoczna na zboczach gór, znajdujących się tuz przed nami. Obowiązuje tu nadal ruch lewostronny, ale w większych miastach ma się nieprzeparte wrażenie, że jest on zdecydowanie bardziej chaotyczny niż w części południowej. Bądźcie więc czujni.
Pierwszy punkt to Zamek Hilariona. Dojeżdżamy tu pokonując całe mnóstwo górujących na oddalonej o kilkanaście km od Kirynii serpentyn. Ponownie widoki powalają. Szkoda, że tak mało tu miejsca, żeby choć na chwile się zatrzymać, ale na samym szczycie widok jest równie piękny. Po drodze mijamy tereny wojskowe, których na całej wyspie jest z reszta całkiem sporo. Nie można robić tu zdjęć, nieco dalej mijamy poligon wojskowy. Strzały z broni oddawane w ramach tutejszych ćwiczeń będą słyszalne nawet na zamku. Docieramy w końcu na parking przy Hilarionie. Parking bezpłatny.
A oto jak opisał zamek jeden z turystów:
“Nawet podczas upału wędrówka na najwyższy poziom zamku nie jest męcząca, przebiega częściowo wśród skał i drzew. Na środkowym poziomie knajpka z tarasem, gdzie możesz odetchnąć. Wrażenia po drodze i z samego szczytu z niesamowite. Przepiękne panoramiczne widoki na Kyrenię i otaczające ją i zamek góry. Zobaczysz je z apartamentów królewskich, ale nie tylko. Również architektura zamku, mocno rozbudowanego i rozgałęzionego, zawierająca również kościół i wiele wieży oferujących jest przecudowna. Polecam fanatykom historii, zamków i nie tylko !!!”
Może nie do końca zgodzę się z tym, że wejście na szczyt zamku nie jest wcale męczące. Otóż jest to dość wysoko, jednak w 100 % zgadzam się z tym, że bardzo warto. Wejście jest płatne 3€, choć kasa biletowa jest umiejscowiona w taki sposób, że wiele osób wchodzi tam bez biletów. Pracownik zdaje się tym zupełnie nie przejmować. Gwoli ścisłości, my kupiliśmy bilety 🙂
Z samego szczytu rozpościera się wspaniała panorama.
Ruszamy stąd dalej do Kirynii. To jedno z największych miast na północy Cypru. Dość tłoczno tu, zarówno pod względem korków jak i tłumów na ulicach. Najładniejsza część Kirynii stanowi port i jego okolica oraz deptak z częścią handlową.
To tutaj jemy pysznego kebaba i po zwiedzaniu wskakujemy w samochód, aby skierować się do Opactwa Bellapais. Co prawda nie zwiedzamy go od wewnątrz, wyłącznie z zewnątrz. Klasztor niegdyś był ważnym ośrodkiem pielgrzymkowym po otrzymaniu relikwii Krzyża Świętego. Z czasem popadł w ruinę a od lat 60 był odnawiany. To dobre miejsce, żeby chwilę odpocząć, siedząc np. w cieniu na ławce i popijając świeżo wyciśnięty sok pomarańczowy.
Ostatecznie docieramy do Famagusty. Powoli zachodzi słońce i są to ostatnie chwile, żeby uwiecznić najciekawsze miejsca w tym mieście. Udaje się w tylko zachować w aparacie kilka zabytków, ale i tak kolejnego dnia zaplanowałem, że jeszcze tu wrócimy. Oglądamy zaledwie Meczet Mustafy Lali Paszy, wzniesiony pierwotnie jako gotycka katedra św. Mikołaja. Niegdyś miejsce koronacji królów Cypru i największy średniowieczny budynek w mieście. Niedaleko znajdziemy również fragmenty ruin innych zabytków.
Kolejnego dnia faktycznie tuż przed południem ponownie wsiadamy w samochód i jedziemy do Famagusty. W pełnym słońcu, za dnia miasto prezentuje się znakomicie. Najlepsze widoki można podziwiać tu z jednego z rogów murów miejskich, tzw. Rivellino Bastion, na interaktywnej mapie powyżej znajdziecie te punkty widokowe.
Są co najmniej dwa. Widać stąd również Vasoshę, tę cześć miasta, która najchętniej byłaby zakryta przez cypryjskich turków. Podjeżdżamy nieco bliżej tego miejsca samochodem, kierujemy się na tutejsza plażę, która jest piękna, choć już kilkaset metrów dalej dostrzegam wieżyczkę strażniczą i wszechobecne ostrzeżenia o zakazie fotografowania. Nie mogę się jednak powstrzymać. Obraz opuszczonego miasta, pozostałości samych budynków, które w normalnych warunkach byłyby świetnie działającym kompleksem turystycznym przygnębiają. Na prawdę widok jest niezwykle smutny.
Nie sposób zadać sobie pytania, które często pojawia się w trakcie podroży w miejsca, w których występują konflikty: “Dlaczego ludzie robią sobie takie rzeczy ?”
Ostatecznie z wieżyczki słyszę głośne ostrzeżenie strażnika. Jeśli zrobię jeszcze jedno zdjęcie, skonfiskuje mi aparat.
Tak oto kończymy zwiedzanie tureckiej części wyspy i wracamy do Larnaki.
Jednym z moich marzeń dotyczących wyjazdu na Cypr było zobaczenie flamingów na żywo. Czy to się udało? I tak i nie. Drugiego dnia pobytu na wyspie, wybraliśmy się pieszo z naszego mieszkania nad znajdujące się niedaleko Słone jezioro Larnaca Salt Lake. Niestety tylko z daleka dostrzegamy ptaki. Wydają się brodzić w wodzie gdzieś bardzo daleko. Nieco więcej szczęścia mieliśmy, kiedy pewnego dnia podjechaliśmy samochodem do Hala Sultan Tekke.
Po drodze stanęliśmy na chwile w zatoczce autobusowej, ponieważ flamingi były znacznie bliżej niż poprzednio. Może Wy będziecie mieli więcej szczęścia i w trakcie Waszego pobytu będą na wyciągnięcie ręki 🙂
Sam meczet Hala Sultan Tekke to chyba najważniejsza islamska świątynia na Cyprze. Budowla ta posiada charakterystyczną kopułę oraz minaret. Całość zaś otoczona została malowniczymi ogrodami. Żeby zwiedzić świątynię należy posiadać stosowny strój, a także przed wejściem zdjąć buty. Obecnie obok Mekki, Medyny i Al. Aqsha w Jerozolimie, meczet Hala Sultan Tekke stanowi jedno ważniejszych miejsc pielgrzymkowych muzułmanów.
W okolicach Larnaki mamy tez możliwość zobaczyć Akwedukty Kamares. Znajdują się nieco poza miastem, tuż przy starej drodze do Limassol. Nie są może nadzwyczajną atrakcją turystyczną, ale z pewnością będziecie koło nich nie raz przejeżdżać. To oczywiście nie jedyne ciekawe miejsca w Larnace. Niedaleko od samego centru znajduje się Kościół Św. Łazarza.
Generalnie jednak sądzę, że nie ma sensu poświęcać całego dnia na to miasto. Jeśli w nim i tak mieszkamy w trakcie pobytu, z pewnością po powrocie ze zwiedzania innych miejsc, jeszcze nie raz zapuścimy się w tutejsze regiony.
W ramach krótkiego podsumowania: